Świnia na Diablaku (relacja bezfotograficzna, nie było aparatu)
Zapowiada się kolejna, gnuśna sobota, spędzona w domu, myślę sobie, i zapadam w sen około trzeciej po południu. Budzę się o piątej.
Wpatruję się w szafę, na której leży plecak i karimata.
Spojrzenie na zegarek.
Znowu na szafę.
I za łóżko. Tam z kolei stoją buty.
W głowie zaczyna mi kiełkować pewna myśl, ale jeszcze do końca jej nie precyzuję, od niechcenia pakując śpiwór, karimatę i trochę jedzenia do plecaka. W zasadzie, myślę, może by warto przetestować buty. Kupiłam je na allegro kilka dni temu. Wyglądają solidnie, chociaż są znoszone. I kuszą.
Rzut w stronę komputera. Merc-Bus do Zawoi odjeżdża za półtorej godziny.
Postanawiam: jadę do Zawoi, przekimam gdzieś pod gołym niebem i z rana pójdę na Babią w ramach testowania butów. Zakładam słuchawki na uszy i wychodzę z domu, żeby komunikacją miejską dostać się na parking busów.
Sprzed nosa ucieka mi jakiś kurs do Zawoi. Co tam, czekam na Merca. Błąd! Merce ostatnio się zbiesiły i jeżdżą jak chcą.
Kwadrans po wyznaczonej godzinie. No Mercy! Trafia mnie lekki szlag, wreszcie nadjeżdża coś, co ma na tabliczce wypisane: ZAWOJA. Pakuję się do środka, uiszczam opłatę i czekam na odjazd. W pojeździe tłok, na nogach siedzi mi ogromny labrador w kagańcu, a może to golden? W każdym razie siedzi, dyszy, wyrywa się właścicielce i usiłuje zdjąć sobie kaganiec.
Od gwaru jestem odizolowana łupanką ze słuchawek. W przerwie między jednym a drugim kawałkiem moje ucho notuje, że torebka właścicielki labradora miauczy. Okazuje się, że to nie torebka, tylko pojemnik na koticza. A w środku koticz.
Za każdym razem, kiedy ktoś z tyłu busa chce wysiąść, właścicielka labradora wysiada pierwsza, żeby potem mozolnie zapakować się z wierzgającym psem do środka. W tych chwilach koticz usiłuje przegryźć drzwiczki i rozpaczliwie domaga się wypuszczenia. Pani z labkiem upycha psa w środku, pięć minut później sytuacja się powtarza. Nie zazdroszczę jej, nie zazdroszczę koticzowi. Nie zazdroszczę sobie, bo nie mam namiotu a za szybą leje.
Na wysokości Makowa do busa zaczynają wsiadać osobnicy którzy tego wieczora ewidentnie wypili coś więcej niż mleczko na dobry sen. Czas podróży zabijam smsową rozmową z kumplem.
„Jadę właśnie do Zawoi. Będę spała w lesie. Rano Babia”
Kumpel straszy mnie wilkami i wyraża nadzieję, że nie jadę sama.
Około 22 z haczykiem dojeżdżam do Zawoi. Wysiadam na Widłach. Ciemno, cicho, parno, ale nie pada!
Zastanawiam się, gdzie skierować się na nocleg i pomału dociera do mnie, że jestem w lekkiej dupie. Nie zabrałam latarki! Pierwotny plan zakładał, że udam się na Halę Barankową, rozłożę bambetle pod daszkiem przy spalonej bacówce, rano kupię żętycę w bacówce właściwej i czarnym (chyba?) szlakiem udam się w stronę Składów. Wejście skrótem przez las na Barankową to sprawa niecałych trzydziestu minut, ale.
Primo – brak nieszczęsnej latarki.
Secundo – z lasu wychodzi się prosto na bacówkę, przy której stróżują psy. A ja jestem sama. A marsz okrężną drogą to co najmniej godzina.
Tertio – zwyczajnie mi się nie chce. Chociaż ta żętyca...
Dumam chwilę, wreszcie przypomina mi się, że na Czatoży jest ogromna wiata, mogąca pomieścić dobre kilkadziesiąt osób. A nuż spotkam tam kogoś i posiedzimy przy ognisku? Z lekkim żalem odpuszczam myśl o żętycy i idę niespiesznie przez już uśpioną Zawoję w kierunku wiaty na Czatoży.
Wiata (nie) świeci pustkami. Znajduje się w pewnym oddaleniu od drogi, pośrodku sporej łąki. Nikogusieńko. Rozglądam się ostrożnie, czy ktoś widzi, że oto samotna żeńszczyzna zbacza w ciemność. Nikogo. Wkraczam na łąkę i znikam w mroku.
Przyświecając sobie zapalniczką z zadowoleniem konstatuję, że wiata ma drewnianą podłogę.
Zadowolona lokuję się pod daszkiem, rozkładam karimatę, śpiwór, zdejmuję biustonosz spod koszulki, myję zęby i idę spać. Loguję się pod skosem dachu, na deskach. Jest prawie jak w łóżku, przed spadnięciem zabezpiecza mnie potężny bal, wykańczający podest.
Z oddali słychać swojskie odgłosy jakiejś śpiewającej kolonii, dyskoteka gra.
Pomału ogarnia mnie senność. Pękam z samozadowolenia, że taki jestem spryciarz, siedzę sobie pod wiatą a przejeżdżające z rzadka samochody nie widzą mnie.
Już prawie łapię pierwszy sen, zadowolona, że wiatr gwiżdże mi nad twarzą a śpiwór cieplutenki.
Wtem!
Od strony drogi słychać warkot silnika. O cholera. Samochód staje. Dociera do mnie, że na dobrą sprawę nie wiem, czy to teren prywatny, czy nie (potem okazuje się, że to prawdopodobnie teren BPN’owski).
Samochód skręca na łąkę i dokładnie oświetla całą wiatę. Ogarnia mnie groza. Rozpłaszczam się w śpiworze za drewnianym balem, serce wali mi jak Dzwon Zygmunta w dniu ogłoszenia wyników konklawe. Wyobraźnia podpowiada, że za chwilę wysiądzie kilku oprychów z kijami bejzbolowymi albo stanie się jeszcze coś gorszego.
Nie śmiem się poruszyć.
A samochód coraz bliżej.
W myśli dokonuję przeglądu żywota i dochodzę do wniosku, że byłam grzesznikiem.
Samochód jeszcze bliżej.
W śpiworze mam pełno. Czekam aż wysiądą, podejdą i zacznie być jeszcze bardziej nieprzyjemnie.
Samochód podjeżdża do wiaty po przeciwnej stronie niż ja leżę i staje za dachem. Serce zasuwa mi jak TGV.
Gaśnie silnik. Napinam się w przygotowaniu na najgorsze. Zaraz trzasną drzwi, i...
I nic.
Nic nie trzaska, nikt nie wychodzi. Ileż można się stresować – po kilku minutach nieśmiało przychodzi mi do głowy pewna myśl, po kilku kolejnych, kiedy samochód zaczyna wydawać charakterystyczne dźwięki – jestem już pewna. JAKAŚ CHOLERNA PARKA PRZYJECHAŁA NA KSIUTY! I, zapewne kompletnie bez świadomości, że prawie doprowadzili mnie do zawału. Oddycham z ulgą po raz ostatni i odpływam do krainy snu. Dwie godziny później budzi mnie ciśnienie na pęcherz, ale przecież nie wstanę teraz, chociaż, myślę sobie mściwie, właściwie dobrym pomysłem byłoby wyjść ze śpiwora i zapukać im znienacka w szybę. Dzieci jąkałyby im się do trzeciego pokolenia w przód. Przekonuję pęcherz, żeby siedział cicho. Zasypiam ponownie.
O czwartej rano budzi mnie ryk silnika. Parka odjeżdża.
Z ulgą idę na stronę i znowu zasypiam.
Pobudka o siódmej. Rześkie powietrze, słońca nie widać, ale niebo w miarę czyste. Po nocnych lękach ani śladu, więc łykam śniadanie i zbieram klamoty, żeby skierować się w stronę Markowej. Między ósma a dziewiątą osiągam parking. Niedobrze! Buty zdążyły mnie już lekko obeżreć. Ujawniają się kolejne braki w zaopatrzeniu – nie mam plastra, nie mam bandaży elastycznych – cóż, pakowałam się w pośpiechu. W towarzystwie chłopaka obsługującego wlot do parku i jego pięknego czarnego psa (zdaje się ma na imię Nelly a kilka tygodni wcześniej, kiedy rzucaliśmy jej z Emwu i Nashem patyk, przyładowała głową w drewnianą barierkę) piję mocny kawulon bezcukrowy i wyżebruję dwa kawałki plastra. Profilaktycznie decyduję się poświęcić stary t-shirt na szarpie
i obandażowanie nóg. Kiedy oddaję się tej wdzięcznej czynności, mija mnie kilkuosobowa rozgadana grupa. Popatrują, co wyczyniam.
Założywszy plastry – idę dalej w kierunku Markowych Szczawin, mijając niedaleko od wejścia do BPN szałas o którym wspominał chłopak przy wejściu, dodając równocześnie, że na ławkach nie da się spać bo nie są płaskie. Faktycznie, ale karimatę na ziemi dałoby radę rozłożyć – następnym razem wezmę to pod rozwagę.
Szlak zaczyna piąć się pod górę, łapię pierwszą, na razie delikatną zadyszkę. Ku mojej satysfakcji (nigdy dość nacierania się własną kondycją) wymijam grupkę, która wcześniej minęła mnie. Koszujka już lepi mi się do pleców. Po drodze wyszło słońce.
Nadspodziewanie szybko osiągam nielubiane Markowe Szczawiny. Jedyne co im wyszło, to stoły otoczone okrągłymi siedziskami. Przy jednym ze stołów odpoczywam przez chwilę, obserwując liczną rodzinę, posilającą się przy kilku stołach swoim jedzeniem. Zawartość torebek i torebeczek – przyjemnie piknikowa, jajka na twardo, kiszone ogórki, papryka. Wsuwam i ja, chleb, ser i morele.
Przekrój wiekowy rodziny – czterdziestolatkowie w nienagannych koszulach z kołnierzykami, solennych górskich butach – coś mają w sobie z elegancji początku dwudziestego wieku. Nie można powiedzieć, żeby byli nieprzygotowani, przy całym dystyngowaniu wyglądają na takich, którzy w życiu trochę już przez góry przeszli. Młodzież około lat czternastu-piętnastu towarzysząca im też wydaje się sensowna, chociaż na nogach ma adidasy.
Przywołuję się do porządku, bo już-już a wypłynąłby mi na twarz kwaśny uśmieszek. No co, nie każdy ma cykliczne podejście do gór. Amatorsko klasyfikuję grupę jako traktującą wycieczkę pod kątem zwiedzania. Dziś tu, jutro z podobnym zainteresowaniem obejrzą arrasy na Wawelu. Nie wnikając szerzej, wstaję, zakładam plecak i idę w stronę Perci Akademickiej.
Początek, podejście po stopniach nieodmiennie kojarzy mi się z ogrodem botanicznym. Łamiąc cichcem przepisy zrywam garść kwaśnej koniczyny.
W miejscu, gdzie trzy tygodnie wcześniej leżał jeszcze płat śniegu, dzisiaj nie ma już po nim śladu. Pnę się pod górę, co rusz odwracając się i podziwiając widoki. W pewnym momencie niespodziewanie natykam się na siedzącą parę. Wystraszyli mnie, nikogo się tu nie spodziewałam. Uśmiecham się do nich i idę dalej. Przez łańcuchy na Akademickiej sunę bez kłopotu, za to pochylając się do strumyka żeby ochłodzić ręce – potykam się i prawie że siadam w zimnym strumieniu. Kolejny łańcuch i klamry. Przypominam sobie emocje, kiedy wchodziłam tu po raz pierwszy. Wtedy poszło mi łatwo, dzisiaj też.
Coraz wyżej i wyżej. Widoki coraz piękniejsze, coraz więcej porostów na kamieniach – próbuję przypomnieć sobie słowa znajomego leśnika – ile gatunków tu było?
Robi się coraz chłodniej. Króciutkie postoje – zaczyna być mi chłodno. Przy figurce Matki Boskiej przedziwny facet. Na nogach gumiaki, w jednej dłoni przenośny tranzystorek, w drugiej kamera. Ki diabeł? Żegnam się pobożnie i wchodzę na szczyt.
Na szczycie kilkadziesiąt osób. Tłum! Gwar! Zakładam polar, opuszczam podwiązane nogawki, rozkładam karimatę, pochłaniam resztę zapasów. Obserwuję tłumy.
Damianku!!! Zejdź stamtąd natychmiast!!! Krzyczy okrągła mamusia w wielkim t-shircie, spodniach od dresu, białych adaśkach i z nieśmiertelną torebką przewieszoną przez korpus. Damianek porzuca zajęcie w postaci ciskania w dół kamyczków i dołącza do mamusi, która zdaje się ma taki skok adrenaliny, jak ja wczoraj w nocy. Mam ubaw. Dlaczego ludzie generują problemy w miejscach, gdzie z natury rzeczy powinni osiągać zen?
jeszcze chwilę gapię się na panoramę polską, potem słowacką – i zaczynam schodzić w stronę Brony, wspominając ostatni raz, kiedy weszliśmy na Diablaka tą samą drogą: wtedy błyskawicznie otoczyło nas mleko, a na szczycie nie było więcej jak pięć osób.
Do Brony docieram klucząc pomiędzy rodzinami z różnej maści Damiankami. Siadam na moment, w tym samym czasie dociera rodzinka z Damiankiem Właściwym. Mamusia głośno wyraża niezadowolenie, że droga do Markowych Szczawin jest taka stroma. I że ona nie chce. Nie czekam na rozwój sytuacji, zaczynam schodzić. Za mną starszy pan, trzyma się mnie uparcie. Kiedy przystaję, żeby przyjrzeć się przedziwnemu owadowi, n i to ważka, ni to osa, mężczyzna wybucha entuzjazmem, wyciąga komórkę i fotografuje dziwadło. Pozwalam mu się wyprzedzić.
Pięty już mnie nie bolą, za to czuję wszystkie palce u nóg. Nauczka! Należało pozbawić się paznokci, no ale próżność nie pozwoliła zniszczyć pięknego, starannego pedicure. I frencza. No to teraz mam. Udaję, że sprawa mnie nie dotyczy. Na pełnym biegu mijam markowe Szczawiny i wchodzę na szlak, którym przyszłam. Tuż przed końcem trasy zasiadam nad strumieniem – do autobusu jeszcze ponad godzina, zdążę. Obsycham i patrzę, jak z góry schodzą inni turyści. Ciekawa sprawa, chociaż zarówno w miejscu w którym stoję, jak i na górze wyraźnie oznakowano zmianę szlaku, z miejsca które jest zamknięte schodzą coraz to kolejne osoby.
Mija mnie piękna dziewczyna. Idzie sama, tak jak ja. Wcześniej spotkałam ją chyba w okolicach Markowych Szczawin. I tak jak ja schodzi do strumyka, żeby dokonać ablucji. Gapię się na nią jak urzeczona, coś w sobie ma.
Gdzieś na trasie spotykam też rodzinkę, która aż zapiera mi dech: rodzice z córeczką, lat około ośmiu. Wszyscy w górskich butach (co ja mam z tymi butami?), z plecakami stosownymi do wzrostu. Dziewczynka zdaje się z kosturkiem, dzielnie dotrzymuje rodzicom kroku. Ale fajni. Aż się za nimi oglądam. Szkoda, że w niedzielne popołudnie taka ekipka to wyjątek. Hałaśliwe Damianki przeważają.
Ruszam nareszcie na dół. Paznokcie u nóg szaleją. Do odjazdu autobusu do Krakowa jeszcze trochę czasu, więc zasiadam obok domku z biletami i pamiątkami, prowadząc niespieszną pogwarkę z właścicielem przepięknej Nelly. Dziękuję mu za plastry – w połączeniu z bandażami z t-shirta zdziałały cuda. Ściągam buty – palce tak bolą, że ledwo dotykam paznokci a już syczę z bólu. Przez kolejne kilka tygodni szlag trafi wszelką elegancję. Paznokcie zsinieją a potem zżółkną.
Na koniec mocniejszy akcent. Spiesząc w stronę autobusu potykam się NA PROSTEJ DRODZE. I gleba. Efekt: dwa dni później kolano w gustownym fiolecie...