Po raz pierwszy popełniam na tym forum opis, proszę o wyrozumiałość i cierpliwość
3 dni 3 szczyty 3 tysiące metrów
Oj ciężko było, negocjacje z żoną, aby pozwoliła na "chłopski" wyjazd w góry Szwajcarii. Było chyba ciężej niż wynegocjować jakiś traktat w UE. W przygotowaniach dużo pomógł Internet, znalazłem praktycznie wszystko ceny kolejek, kempingów, winietek, paliwa, a nawet skleiłem mapy planowanych wycieczek ze strony Swissgeo.ch, gdzie jest cała Szwajcaria, wystarczy tylko trochę cierpliwości i można złożyć dokładną mapę wybranego regionu. Praktycznie wszystko się sprawdziło, nawet długoterminowa prognoza pogody. Pakujemy się ze szwagrem do samochodu, potem zabieramy jeszcze trzeciego uczestnika z Muszyny i ruszamy na podbój Alp. Polska żegna nas piękną pogodą, jak to dobrze być w Schengen, przepruwamy granicę i jazda w stronę Słowackich autostrad, z pięknymi widokami na pasma zachodnich Karpat - Tatry, Niżne Tatr, Mała i Wielka Fatra, Góry Choczańskie. Dodatkowo jezioro Liptowska Mara i wiele zamków umilających długą trasę. No i autostrady rosnące w oczach, łza się kręci w oczach, że to nie u nas. Noc zastaje nas w Bratysławie, niestety zaczyna padać, a raczej lać jak z cebra. Jazda stała się uciążliwa, za tirami ściany wody, wiem już jak się czuł Kubica w Silverstone czy Monaco. Ale o świcie byliśmy już za Innsbruckiem, a w ciemnościach zaczęły majaczyć grzbiety Alp. Ale tylko wtedy, bo później chmury zeszły niżej i zaczął padać ulewny deszcz. Taką pogodę mieliśmy już do samego celu. Na szczęście prowadził nas Hołek (GPS z narracją Hołowczyca), jeszcze tylko jedna granica - wspólna z Liechtensteinem i Szwajcarią. Mimo, że Helweci nie należą do Schengen, na granicy obywa się bez kontroli. W parę minut przemierzyliśmy w poprzek jedno całe państwo - Liechtenstein, w tym stolicę Vaduz - nie większą nie przeciętne powiatowe miasto, tylko zdjęcie zamku przez okno samochodu i Szwajcaria. Zakupujemy winietę – nie da się na tydzień, tylko od razu na cały rok - koszt 40 CHF czyli 82 PLN. Teraz najkrótszą trasą do celu - miasta Brig. Widoki prawie zerowe - niskie chmury, deszcz, pokonujemy dwie przełęcze ponad 2000 m - Oberalppass i Furka Pass - ta druga to aż 2431 m. Niestety, nie ugościły nas panoramami. Pokonując Furkę jesteśmy w kantonie Wallis. To tutaj są najpiękniejsze miejsca w całych Alpach - które będzie nam dane zobaczyć. Jeszcze trochę i jesteśmy w Brig a praktycznie w zespole trzech miast - Brig, Glis i Naters. Zaczyna się przejaśniać. Z trudem znajdujemy kemping - ceny nas satysfakcjonują - 33,20 CHF za dobę za wszystkich trzech, czyli mniej niż 25 PLN "na łebka". Rozkładamy namioty, pichcimy coś, po ponad 1400 km trasie należy się trochę relaksu. Ja udaję się na miasto – po drodze ładny widok na zamek w Brig. Wszędzie Szwajcarski porządek, stadion FC Brig strzyżony przez samochodzik - kosiarkę z odkurzaczem do trawy, specjalne kosze dla odchodów zwierzaków, na poczcie - należy przycisnąć przycisk i wyskakuje bilecik z numerem, a 4 stanowiska obsługi klienta co chwilę oznajmiają gongiem, jaki numer ma podejść do jakiego okienka. Jest 290 - to mój, kartka ruszyła do Polski - 2,40 CHF pocztówka + znaczek. Po powrocie ruszamy na krótki - kondycyjny spacer. Pogoda już niezła, są chmury ale też i słońce. Podchodzimy na stoki szczytu Glishorn, górującego nad Brig. Ponad głowami mamy dwa ogromne wiadukty, jeden z nich to droga do Włoch przez przełęcz Simplon. Po drodze mamy kapliczki - miejscową kalwarię. Sądząc po ilości kościółków i kapliczek oraz krzyży, można sądzić, że Szwajcarzy są bardziej religijni niż my – Polacy. Jak jest naprawdę, nie wiem. Ścieżki bardzo dobrze oznakowane – mamy trasy spacerowe, górskie, rowerowe czy dla ostatnio popularnego Nordic Walking. Otwierają się piękne widoki na leżący w dole Brig i otaczające go ośnieżone szczyty Alp Berneńskich - celu dwóch naszych wycieczek, wrażenie robią wysoko położone, jakby zawieszone nad przepaściami wioski alpejskie, do niektórych można dotrzeć tylko kolejką linową, widać nawet trzytysięcznik Sparrhorn – który zdobędziemy za trzy dni. Koło ścieżki owocują czereśnie, których nie omieszkaliśmy spróbować. Nie decydujemy się na dalszą trasę, gdyż oszczędzamy siły na jutro, jeszcze tylko widok na leżący w dole nasz kamping i powrót.
Następnego dnia celem jest widok na najdłuższy w Europie lodowiec Aletsch - 23 km rzeka lodu. Można go zobaczyć na kilka sposobów, najłatwiejszy to wyjazd kolejką na Eggishorn z Fiesch. My wybieramy jednak inną opcję, tym bardziej, że niski pułap chmur nie pozwala na razie cieszyć się widokami. Docieramy na przesiadkową stację - Fiescheralp z kurortu Fiesch. Wcześniej płacimy za całodniowy parking 5 CHF - to taniej niż w Tatrach na Słowacji, gdzie za cały dzień trzeba zapłacić 19 PLN. Z parkingami jest tak, że ciężko gdziekolwiek zaparkować za darmo, nawet koło supermarketu, darmowa jest tylko pierwsza godzina, a potem trzeba zapłacić w parkometrze, we wszystkich miejscowościach widziałem takie samo rozwiązanie. Są nawet specjalne automaty zamieniające banknoty na bilon - o wszystkim pomyśleli.
Dzięki kolejce jesteśmy już na ponad 2000 m, ale za to w chmurze, kierujemy się stronę schroniska Gletscherstube, trawersujemy stoki Eggishornu, przez pola rododendronów, jakby ogromnych przydomowych skalniaków, w czasie najpiękniejszego rozkwitu. Mijamy stare, rozwalające się i nowe szałasy pasterskie. W dalszej trasie ciekawostka - tunel do schroniska - może nim przejechać mała specjalna terenowa ciężaróweczka, skraca on też drogę turystom, ma długość ponad 1 km, można iść grzbietem Talligrat - ale mgła dyktuje nam: tunel. Opcja właściwa - bo po drugiej stronie tunelu świeci słońce – prawdziwe światełko w tunelu. Znajduje się tutaj małe zaporowe jezioro - Vordersee, pasą się owce. Zamieniam parę słów z turystką - szwajcarską nauczycielką. Generalnie większość Szwajcarów zna angielski, jedynie starsze osoby mogą nie znać tego języka.
Teraz zastanawiamy się - co dalej - czy oblegany Eggishorn, czy trzytysięczny Strahlhorn, wznoszący się na wprost od schroniska. Na tego drugiego nie wiedzie żaden szlak, jak czytałem n necie - trudności w klasyfikacji wspinaczkowej do II UIAA, czyli już wymagająca jak na turystę wspinaczka. Ale za to najpiękniejsze miejsce widokowe na Aletsch. Z dołu szczyt nie wygląda na aż tak bardzo niedostępnie. Więc atakujemy trzytysięcznik, w dodatku bez szlaku. Początkowo łatwo - w skalno trawiastym terenie, im wyżej tym więcej widać Aletscha. Z czasem teren staje się coraz trudniejszy, towarzyszą nam koziorożce, w pewnym momencie teren staje dęba, próbuję się wspiąć wąskim kominem, ale rezygnuję, nie z powodu trudności, ale dlatego, że dalej wydaje się jeszcze trudniej, musimy szukać innej drogi, może koziorożce nas poprowadzą. Istotnie, teren do przejścia, potem dość stromy uskok, wznoszę się na wyżyny swoich wspinaczkowych umiejętności. Idący ze mną kolega przeżył moment trwogi, gdy wywołał kamienną lawinę z którą „miał ochotę się zabrać”. Na szczęście jedyny uszczerbek do stłuczony palec. Dalej już droga w miarę znośna, skały na przemian z trawą. Jeszcze parę metrów i.... niebo, bo tak można określić widok.
Pod stopami mamy ponad 20 kilometrów lodu, widzimy go całego – od pola firnowego do końca jęzora. Jest to prawdopodobnie najlepiej zbadany lodowiec świata, co roku są wyliczenia, dotyczące zmian jego objętości. Na początku grubość lodu sięga 800 metrów. Otoczony jest kilkoma 4 tysięcznymi szczytami, m. in. Jungfrau, Monch, Aletschhorn, widać południowe stoki słynnego Eigeru. Na wprost Gross Wannenhorn, niestety, najwyższy w Alpach Berneńskich Finsteraarhorn zasłaniają chmury. Jednak widokowa nagroda za wysiłek wspaniała. Na szczycie spędzamy 2 godziny, zapełniając karty naszych cyfrówek. Nagle ciszę przerywa mknący tuż nad lodowcem myśliwiec – strach pomyśleć co by się stało, gdyby był tam jakiś zagubiony parolotniarz, których tu nie brakuje.
Pora na zejście. Wybieramy inną trasę, grań bezpośrednio nad lodowcem. Wybór okazuje się trafny, przyjemne skalne zejście, do czasu, gdy pod nogami mamy kilkumetrowy skalny komin. Wycof i trawersowanie stoku, postanawiamy schodzić żlebem, trzymam się brzegu, gdyż z góry w każdej chwili może ktoś na mnie spuścić kamienny pociąg. Wreszcie trawiasty teren i kierujemy się w stronę widocznej ścieżki. Ale to nie koniec atrakcji na dzień. Skoro widzieliśmy cały lodowiec z góry, teraz trzeba by było go chociaż dotknąć. Schodzimy więc przez trawy i głazy do widocznej w dole ścieżki. Po drodze spotykamy pasące się dziko brązowe kozy – kolejny motyw fotograficzny, których zresztą w ciągu całego dnia nie brakuje. Teraz lekko podmokłym terenem i już witam się z lodowcem – a tu poślizg na czarnym osadzie pokrywającym mokry głaz. Spadam na rękę, w której trzymam cyfrówkę. Chwila trwogi, na szczęście aparat działa. Po powrocie do domu okazało się, że lekko przygięło się wejście na kabel USB, ale przy pomocy scyzoryka awaria została usunięta. Oprócz cyfrówki ucierpiały spodnie, i w ten dzień straszyłem dziurą na tylnej części ciała.
Ale pora na lodowiec. W tym miejscu jest dochodząca do niego boczna dolina. Można go dotknąć, a nawet wejść na powierzchnię, co niechybnie czynię. Byłem już kilka razy na lodowcu, ale ten ma dziwną strukturę, odłamywane kawałki są ze sobą delikatnie połączone jakby puzzle czy klocki, których wymyślne kształty pasują idealnie do innych. Nie ma tu warstewek, jakie obserwowałem chociażby parę lat temu w innym szwajcarskim lodowcu Morterastch. Ciekawostką jest, że rok temu znany fotograf Spencer Tunick urządził tu sesję z kilkoma setkami golasów – którzy zwołali się przez Internet. Zdjęcia miały uświadomić problem ocieplania się klimatu.
Lodowiec rzeczywiście topnieje, może o tym świadczyć świeży obryw błękitno niebieskiego lodu. Niektórzy ryzykują i robią sobie zdjęcia pod lodowcem, wewnątrz huczy podlodowcowy strumień i kapie woda jak w jaskini. Pora na powrót, ścieżką w stronę schroniska Gletscherstube, po drodze mijamy jeszcze malownicze jeziorko Marjela See. Przy schronisku decyduję się na powrót nie tunelem, lecz przez grań Talligrat – znów podejście na ponad 2600 m. Ale chcę już zobaczyć wszystko, co w tym rejonie jest do zobaczenia, chmury już całkiem się podniosły i jest szansa uchwycić lodowiec Fiescher Gletscher i szczyt Oberaarhorn. I rzeczywiście jest, też prezentuje się pięknie, mam teraz widok na dwa duże lodowce – po lewej Aletsch a po prawej pływający spod kulminacji Berneru – Fiescher Gletscher. Od górnej stacji na Eggishorn dzieli nas niewiele ponad 200 metrów, ale to już byłoby za dużo na dziś.
Znów sesja foto i zmęczeni udajemy się już w dół, nie do Fiescheralp, bo wiemy, że nie zdążymy na ostatnią kolejkę w dół, czeka nas 2500 metrów zejścia – to dużo. Zmęczenie koją widoki, przy słońcu chylącym się ku zachodowi, Alpy nabierają wyraźnych, pastelowych kolorów, jakby z widokówki. Znika już Aletsch, ale mam przed sobą panoramę Alp Urneńskich i Lepontyjskich, oprócz gór piękne pola rododendronów. Później wędrówka po pastwiskach wśród dźwięku krowich dzwonków, które gęsiego, jakby według szwajcarskiego porządku wracają na łąki po udoju. Mamy okazję zaobserwować pracę przy dojeniu krów, w małej obórce są taśmowo podłączane do dojarki przez młodego Szwajcara z bezprzewodowymi słuchawkami na uszach. Jeszcze został nam konkretny kawał drogi w dół, jednak nie spieszymy się, w lipcu w tym regionie zmrok zapada o 2200 . Do Fiesch docieramy około 1900. W miasteczku wśród turystów, dominują Holendrzy, podobnie jak na naszym kempingu. Czas na powrót do Brig.
Cel kolejnego dnia – Zermatt i Oberrothorn – to Alpy Walijskie. Pogoda znów dopisuje, po godzinnej jeździe docieramy do Tasch, ponieważ samo Zermatt to zona bez pojazdów silnikowych. Własne pojazdy zostawia się na płatnym parkingu. Ostatnio, 10 lat temu gdy tu zawitałem, parking był pod gołym niebem, teraz to kryty terminal, my jednak korzystamy z oferty innego parkingu – za 34 CHF mam parking i busik w dwie strony dla całej trójki. Można skorzystać z pociągu, ale cena wydaje się nam atrakcyjna i po chwili jedziemy taksówką Alphubel. Po drodze przypominam sobie, jak te 9 kilometrów drałowałem na nogach, prawą stroną, szukając widoku na słynny Matterhorn, a wystarczyło przejść dalej na lewą stronę i już byłby widoczny. No ale teraz fotograficzna zemsta na „Mattim”, mniej więcej w połowie drogi wyłania się jego charakterystyczna sylwetka. To według wielu najpiękniejsza góra świata. Jestem w stanie się z tym zgodzić.
Gdy wysiedliśmy oczywiście foto za foto. Zermatt moim skromnym zdaniem to najpiękniejsze miasteczko w Szwajcarii, piękne ukwiecone domy – hotele współgrają ze starymi drewnianymi stodółkami. Chyba każdy szanujący się Szwajcar musi obok swego domu mieć taką stodółkę. W tym regionie ciekawostką są dachy, kryte tutejszym kamieniem – osobliwym rodzajem łupka, doskonale zastępującego blachę czy dachówkę, są nie tylko na starych, ale i na nowo budowanych domach. A w kurorcie można poczuć się jak w Japonii – dlaczego? Ponad 50% turystów stanowią Japończycy, menu w restauracjach, napisy informacyjne są napisane w kilku językach, w tym obowiązkowo w japońskich krzaczkach.
No ale czas na góry, z lekkim wstydem zdobywamy je jak Zakopiańscy Ceprowie, kolejką, a raczej trzema. Po wczorajszych wyczynach nogi oczekują trochę łaski, więc z pierwotnej wersji jednokierunkowej wybieramy kolejkę w obie strony – cena 62 CHF. Jest to kolejka Rothorn Paradise. Zresztą większość miejsc, jest tu zwana paradise, co ma swoje usprawiedliwienie. Dla mnie takie widoki w raju byłyby w pełni satysfakcjonujące.
Najpierw ciemną, podziemną zębatką na Sunnega Paradise. Oczywiście nie ma kolejki do kolejki, co mamy doskonale opanowane w przypadku Kasprowego. Jedynie nie załapuje się kilku downhilowców (zjazd na łeb, na szyję rowerem górskim) z swoimi brykami. W naszym przedziale jest dwóch takich osobników, doskonale wyposażonych we wszelkiego rodzaju ochraniacze, kaski itp. Gdy kolejka wyłania się z czeluści góry widok – Paradise. Przed nami same czterotysięczniki. Kilka fotek i wsiadamy do drugiej części – małych wagoników kursujących non – stop do Blauherd. I już jesteśmy na wysokości 2571 m. Tu widać jeszcze więcej gór wraz z najwyższą grupą górską Szwajcarii – Monte Rosa i jej kulminacją Dufourspitze. No to czas zapełniać karty SD w cyfrówkach.
Przez to ucieka nam wagonik na Unter Rothorn. Mamy 15 minut czasu. Zagaduje nas starsza pani, mieszkanka Zermatt, utwierdza mnie w znajomości panoramy – jestem dumny, bo większość szczytów rozpoznaję, co jest dla niej lekkim zaskoczeniem. Dowiaduję się, że jej mąż pracuje w obserwatorium na Klein Matterhorn, a jej ojciec był astronomem w innym szwajcarskim obserwatorium – na Jungfrau Joch (najwyższa stacja kolejowa w Europie – 3400m). Wsiadamy w trzeci – duży wagon który winduje nas na 3103 m. Czas na posiłek, a tu kolega przy okazji zagaduje piękną japonkę o imieniu Tyoko i robi sobie z nią pamiątkowe foto, ja odmawiam, tłumacząc się zazdrością żony .
Teraz czeka nas jeszcze wspinaczka na 3415 m n p m, szczyt Ober Rothorn. Jest to bardzo łatwy trzytysięcznik, chociaż trochę znać o sobie daje wysokość, łatwiej o zadyszkę, bardzo brzydka góra – ale widoki z niej, brak słów. Myślałem że wczorajszych widoków już nic nie przebije – myliłem się. Po drodze znów wysyp motywów fotograficznych – różne gatunki kwiatów, pasące się barany z ośnieżonymi szczytami w tle, góry odbijające się w małym jeziorku, płaty śniegu, ptaki liczące na darmową wyżerkę, no a przede wszystkim gwiazda dnia – Matterhorn. Trasa na Ober Rothorn jest urozmaicona „szklanymi oczami”, to droga do wolności, filozoficzna ścieżka przyrodnicza - od stacji kolejki Rothorn do Oberrothorn. Na pięciu przystankach w postaci różnokolorowych oczu z metalu i szkła przedstawiony jest rozwój przyrody: kamienie, rośliny, zwierzęta, ludzie i dusza, od skały do ludzkiego umysłu. Na szczycie – dookoła czterotysięczniki, chyba największe ich nagromadzenie w Europie, żeby nie wymieniać wszystkich – najważniejsze – Monte Rosa, grupa Mischabel z najwyższym szczytem leżącym całkowicie w Szwajcarii – Dom, jedna z najpiękniejszych alpejskich gór – Weisshorn, a na południu – Alpy Berneńskie. W oddali widoczne nawet Alpy Włoskie – Grivola w Alpach Graickich. Oprócz ludzi szczyt zdobył nawet czeski wyżeł. Sąsiedzi poprosili mnie o zrobienie fotki, nie omieszkałem ich zapytać co to takiego „Drevni Kocur”. Mimo okularów z filtrem UV łzawią mi oczy, to chyba efekt mocnego światła słonecznego odbijającego się od lodowców. I znów na górze spędzamy prawie 2 godziny. W drodze powrotnej widzimy downhilowców – ich karkołomna jazda robi wrażenie. Jeszcze po drodze możemy zaobserwować prace nad nowymi stokami narciarskim, z użyciem specjalnego sprzętu – małych koparek i ciężarówek dostosowanych do poruszania się w tak wysokogórskim terenie. Mam wrażenie że Szwajcarzy nic nie robią ręcznie.
Resztę dnia spędzamy na spacer po Zermatt. Oglądając witryny sklepów na każdym możliwym towarze jest Matterhorn, gdyby ta góra nagle rozpadła się, miasteczko pewnie splajtowałoby. Trochę denerwujące są akumulatorowe pojazdy, cichutko wyłaniające się zza pleców. Natknęliśmy się nawet na kilka grup Polaków, ponoć w zimie dominują tu nie Japończycy, lecz Rosjanie, przybywający tłumnie na narty. Rzeczywiście to narciarski raj, Można nawet szusować teraz, w lecie, „summer skiing” jest dostępne z kolejki na Klein Matterhorn – najwyższej kolejki w Europie. Powracamy w dół miasta i tam już czeka na nas taxi Alphubel. Jeszcze ostatnie spojrzenia na „Matta” i jedziemy znów do Brig.
Ostatni cały dzień w Szwajcarii zaczynamy od spaceru po Brig, Jeżeli chodzi o zabytki znajduje się tutaj wcześniej wspomniany zamek oraz starówka. Zamek nosi nazwę Stockalper, był niegdyś największą rezydencją w Szwajcarii. Zbudowano go z granitu i skały wulkanicznej, zaraz przy trasie na Przełęcz Simplon. Trzy kopuły nazwane są imionami Trzech Króli: najwyższa to Kacper no i oczywiście Melchior i Baltazar. Wybudował go w XVII wieku kupiec Kaspar Jodok von Stockalper. Dorobił się na handlu i przewozie towarów przez Simplon do Włoch. Mimo iż sfinansował budowę wielu budynków w mieście, zazdrośni o bogactwo mieszkańcy wywłaszczyli go i zmusili do ucieczki z kraju, po paru latach wrócił, ale zmarł w zapomnieniu. Oprócz zabytków są tu też dwa dworce kolejowe, na jednym z nich zatrzymuje się słynny Glacier Express – najwolniejszy Express świata, nazwa pochodzi od możliwości podziwiana przez panoramiczne szyby lodowców.
Po spacerze w Brig pora na ostatni nasz „dreitausender”. Tym razem krótki przejazd do Blatten, oczywiście „parkingowy haracz” 5 CHF. W Blatten znajduje się malownicze skupisko starych stodółek oraz kapliczka. Znów ułatwiamy sobie życie – kolejka na Belalp – 16 CHF w obie strony. Od górnej stacji nie idziemy od razu szlakiem na Sparrhorn – dzisiejszy cel, lecz szeroką dróżką do Hotelu Belalp. Rozciąga się stamtąd widok na koniec jęzora lodowca Aletsch. Po drodze znów piękna kwietne łąki, daleko w dole zabudowania Brig, a po drugiej stronie doliny Rodanu piętrzą się potężne zlodowacone masywy Alp Walijskich a konkretnie grupa Mischebel, Fletschhorn, Matterhorn i Weisshorn, a dalej na wschód Lepontyjskich z najwyższym szczytem tej grupy – Monte Leone. Hotel jest akurat remontowany, ale widok na lodowiec niesamowity, jeszcze dodatkowo ładnie na jego tle prezentuje się alpejski kościółek.
Stąd już ruszamy w górę, wygodną ścieżką, chociaż dosyć stromą. Znów wyłaniają się coraz to nowe szczyty – oczywiście każdy rozpoznaje Matterhorn. Gdzieś w połowie drogi spotykamy stadko kóz, bardzo ciekawskich. Śmiesznie ubarwione: czarno – białe, jakby malowane przez pół od linijki. Szwagier chciał jedną nakarmić, i to był błąd, gdyż o mało nie zjadły mu plecaka. Uciekamy od nich i pokonujemy strome podejście na przełęcz, znów pokazuje się Aletsch. Już zdaje się niedaleko, jednak jak to w górach bywa widoczny wierzchołek, nie jest głównym, lecz przedwierzchołkiem, więc musimy pokonać jeszcze jedno podejście. Wcześniejsze dni czuję już w nogach i metry nie ubywają już tak szybko, ale spokojnym tempem, z odpoczynkami jako ostatni z trójki osiągam cel. Jest nawet tabliczka z nazwą i kotą oznaczającą wysokość, krzyż oraz książka wejść. Zaczynam wpis, ale jestem tak głodny, że odstawiam książkę i pałaszuję konserwę. Jeżeli chodzi o widoki, to tym razem głównym szczytem jest czterotysięcznik Aletschhorn oraz spływający spod niego lodowiec Ober Alestch czyli górny Aletsch.
Jest on o tyle ciekawy, ze nie widać za bardzo lodu, lecz jest przykryty grubą warstwą gruzu – moreną. Inną zaletą szczytu jest to, że widać z niego samego Mont Blanca, czyli najwyższą górę Alp, tak się składa, że jest na wprost szczerby między szczytami grani okalającej od zachodu. Towarzysze mi nie wierzą. Ale przybyła niespodzianie pomoc. Na szczyt podchodzi osoba remontująca tutejsze szlaki, znająca te góry na wylot. Potwierdza moją wersję, przy okazji wspólnie odczytujemy całą panoramę dookoła, pomyliłem się tylko przy jednej górze – to co uważałem za czterotysięczny Weissmies to troszkę niższy Fletschhorn, zasłaniający właśnie moją domniemaną górę. Nadszedł czas zejścia, jeszcze po drodze mijamy infrastrukturę narciarską – wyciąg krzesełkowy. Przy samej stacji kolejki pasą się ogromne krowy rasy Ehringer, z wielkimi dzwonami u szyi. Ciekawostką jest, że są urządzane walki tych zwierząt na wzór walk byków. W ogóle to w Blatten corocznie odbywają się parady owiec, niedaleko w Naters jest też muzeum Gwardii szwajcarskiej, ponieważ podobno najwięcej rekrutów jest właśnie stąd. Pora na powrót na kemping i ostatnią kolację w Szwajcarii. Po drodze odwiedzamy supermarket, ceny wcale nie zwalają z nóg, niektóre artykuły jak soki czy piwo są nawet tańsze niż w Polsce, także na stacji benzynowej karmimy samochód dieslem taniej niż w Polsce.
Następnego dnia zaczynamy powrót, opuszczamy Szwajcarię. Znów „zatrudniamy” Hołka, pogoda jeszcze dopisuje, chociaż zapowiadane jest po południu załamanie – front i burze. Niejako uciekamy przed nim, w drodze powrotnej odbijamy sobie widoki, których nie było w czasie przyjazdu. Tym razem mam pełny widok na serpentyny dróg na wysokie przełęcze – Furka i Grimsel. Zatrzymujemy się przy parkingu obok hotelu e miejscu zwanym Gletsch. Kończy się tu jęzor lodowca Rodańskiego – widzimy źródło Rodanu – z bramy lodowcowej bije z ogromną siłą wodospad, będący początkiem tej rzeki. Teraz już tylko jazda przez przełęcz Furka, potem już szybciej autostradą obok turkusowego jeziora Vierwaldstatter See. Krajobraz zmienia się na wyżynny, a lodowcowe Alpy zostają daleko za nami, widzimy nawet Zurych na brzegu jeziora o tej samej nazwie. Potem znów wracamy w Alpy – tym razem wapienne, niepostrzeżenie wjeżdżamy do Liechtensteinu i znów bez kontroli opuszczamy Szwajcarię, która uraczyła nas widokami, które jeszcze na długo pozostaną w pamięci. Finansowo już nie jest tak zabójcza jak jeszcze kilka lat temu, niech żyje mocny złoty!