To mój ostatni tydzień pobytu w Turcji, więc chciałem go jakoś górsko wykorzystać. Postanawiam zobaczyć wygasły wulkan Erciyes w okolicach Kayseri.
No więc było to tak

:
Dojazd z Mersin do Kayseri to ponad 5h w autobusie. Kilkadziesiąt kilometrów przed Kayseri widać masyw Erciyes górujący nad równinami:
Z dworca w Kayseri jadę do centrum autobusem firmy przewozowej. Szybko znajduję miejsce gdzie jadą busiki do centrum narciarskiego Erciyes położonego po wschodniej stronie wulkanu. To jakieś 24km od Kayseri. Na busa nie czekam długo i na miejsce docieram około 14:30. Wysokość 2100m. Trochę tu zimniej niż w upalnym Kayseri. Spokój. Jest już po sezonie narciarskim, więc prawie pusto. Wpisuję się do księgi wyjść. Ostatni wpis z przed tygodnia, kiedy to w Święto Sportu i Młodzieży weszło na wierzchołek kilkudziesięciu tureckich alpinistów.
Ponieważ jest niedziela to wyciąg jest czynny. Kosztuje 24YTL (48zł) za wjazd i zjazd. Biletów w jedną stronę nie wymyślili z braku potrzeby. Ponieważ podejście jest dosyć monotonne i nieciekawe postanawiam się wykosztować i wyjechać krzesełkiem na górę.
Widoki ciekawe:
Kolejka jest w zasadzie dwuetapowa. Pierwszy etap dojeżdża do ok. 2500m, a drugi do 2970m. Po wyjściu z kolejki przechodzę za najbliższy pagórek i już jestem sam na sam z górą. Tu w zasadzie brak śladów człowieka. Tylko skały, śnieg i nieco drobnych roślinek budzących się do życia.
Jest zimno. Szczyt wyłania się zza chmur, żeby po kilkudziesięciu sekundach znowu się w nich schować. Nie wygląda zbyt groźnie. Dzieli mnie od niego tylko niecałe 1000m wysokości. Na sam wierzchołek nie mam co liczyć, bowiem kończy się kilkudziesięciometrową skałą, na którą trzeba wejść z asekuracją. Da się podobno jednak dojść na około 3900m.
Na szczyt prowadzą co najmniej dwie drogi wschodnie:
-klasyczna – długą granią – podobno łatwa
-tzw. droga szatana – jednym ze żlebów wychodzących na grań w okolicach szczytu
Ponieważ w życiu nie można iść na łatwiznę wybieram oczywiście tą drugą
Na razie jednak muszę przejść dno tego wygasłego wulkanu. To seria kilkudziesięciu pagórków pokrytych kruchymi kamieniami i płatami śniegu. Prawie nie zdobywam wysokości. Cały czas w górę i z powrotem w dół. Tak przez jakieś dwie godziny. W końcu szukam miejsca pod namiot. Nie chcę spać na śniegu, więc rozkładam się na jakimś płacie kamieni. Wysokość chyba około 3200m. Brak aklimatyzacji daje się już we znaki. Trochę ciężko się oddycha. Tętno w spoczynku około 100. Dopiero tydzień temu byłem na tej wysokości więc może jakoś dam radę. Zimno, więc chowam się do namiotu. Na szczyt chcę wyjść o poranku.
Jest godzina 18, słyszę stukanie deszczu o powłokę namiotu. Okazuję się jednak, że to grad a nie deszcz. Pada tak przez godzinę, może dwie. Robi się coraz zimniej. Potem słyszę w oddali grzmoty. Robi się nieciekawie. Burza przybliża się coraz bardziej. Wiatr ugina namiot. Mocno pada deszcz. Błyski i grzmoty przerywane przez moje zgrzytanie zębami z zimna. Zastanawiam się czy jestem w miejscu narażonym na pioruny. Nie pomyślałem w ogóle o burzy kiedy rozbijałem namiot. Teraz zaczynam się bać. Nie mogę zasnąć. Co chwilę się przekręcam z zimna. Burza przechodzi już po północy. Zastanawiam się co jeszcze mnie czeka tej nocy. Pada i pada. Ale tak jakoś ciszej i ciszej. Trącam mocniej powłokę namiotu i widzę, że jest czymś przykryta. Moje uderzenie wybija jakby dziurę w tej powłoce. Wychylam się z namiotu. Pada śnieg. Namiot jest pokryty kilkucentymetrową warstwą śniegu. Otrzepuję go trochę. Pada chyba przez kilka godzin. Prawie nie śpię. Co chwilę otrzepuje namiot i poprawiam po tym jak gnie się pod naporem wiatru. Pojawia się rezygnacja. Postanawiam spakować się wcześnie rano i stamtąd spier.dalać.
Po czwartej zaczyna się przejaśniać. Wyglądam z namiotu. Mgła, nic nie widać. Idę spać. Potem jeszcze tak ze dwa razy. Dalej mgła. W końcu po szóstej postanawiam podejść pod ścianę i sprawdzić jak wygląda to w realu. Pakuję plecak na lekko. Ubieram się i wychodzę. Mgły już prawie nie ma. Nawet słońce zaczyna świecić. Nastraja mnie to dosyć optymistycznie. Idę do góry.
W żlebie którym prowadzi droga szatana leży ogromne lawinisko. Nad żlebem na grani widać jeszcze nawisy. Świeży śnieg zwiększył możliwość powtórnego zejścia tędy lawiny. Myślę o innej drodze. Na prawo od żlebu znajduje się grzbiet, który wygląda w miarę bezpiecznie, chociaż dosyć stromo. Przekraczam więc lawinisko i idę w stronę tego grzbietu. Jestem wysoko nad chmurami. Czuję się jak w samolocie:
Podejście strome. Mijam kilka pól śnieżnych, jednak stosunkowo wysoko, więc zagrożenie lawinami jest niewielkie.
Idę po około 10 kroków i odpoczywam. Śnieg jest mokry i zbity. Miejscami zapada się powyżej kolan, miejscami jest zmarznięty i idę na przednich zębach raków. W oddali widzę całe dno wulkanu. Mój namiocik to zaledwie mała kropeczka kilkaset metrów niżej. Z trudem go odnajduję wzrokiem. Po niespełna czterech godzinach widzę szczyt. Jestem już jednak tak zmęczony, że robię po dwa kroki i odpoczywam. Wysokość daje się we znaki. Do tego nieprzespana noc. Czuje się bardzo osłabiony. Po każdych kilku krokach odpoczywam coraz dłużej. W końcu znajduję jakiś kamień na którym mogę usiąść, złapać oddech. Wypuścić czekan z rąk. Jednak wiem, że nie dam rady wyjść wyżej. Jeszcze próbuję przejść kilka metrów. Robię to prawie na czworaka. Potem długi odpoczynek, żeby uspokoić oddech. Postanawiam wracać. Jestem chyba powyżej 3800m n.p.m. Szczytu i tak nie zdobędę, a nie chcę zbędnie ryzykować. Słońce topi śnieg coraz bardziej i zaczyna się robić lawiniasto. Robię kilka zdjęć i zaczynam schodzić.
Im jestem niżej tym lepiej się czuję. Zejście miejscami jest mocno nieprzyjemne. Strome, a w dół prowadzi kilkusetmetrowy stok. Nie wiem czy zdołałbym wyhamować w razie upadku.
Niżej już jest trochę łagodniej. Siadam i robię dupozjazd. Kilkaset metrów zabawy. Piękne. Teraz wiem po co ci wszyscy alpiniści wchodzą na te olbrzymie góry. DUPOZJAZDY
Około 13 jestem już w namiocie. Wiatr na szczęście go nie porwał i nie połamał.
Patrzę na przebyta trasę. Było pięknie, szkoda tylko, że bez sukcesu.
Jem coś, pakuję się, zwijam namiot. Zachodzi mgła. Po chwili widoczność sięga co najwyżej kilkudziesięciu metrów. Zaczynam się zastanawiać jak dojść do wyciągu. Te pagórki wyglądają wszystkie tak samo. Jak to w Turcji bywa, mapy brak.
Pozostaje tylko kompas i intuicja. Trochę nadrabiam drogi, ale w końcu docieram jakoś do wyciągu. Dzisiaj nie działa. Pustka. Będę musiał zejść te 900m w pionie. Na szczęście idąc wzdłuż wyciągu nie zgubię się we mgle.
Po dwóch godzinach zejścia jestem na dole. Idę się wypisać z księgi wyjść. Prawie godzinę czekam na busa do Kayseri skąd pozostaje mi już tylko powrót do Mersin.