Długo czekałem na rozpoczęcie "tatrzańskiego" roku 2008, ale jak w końcu się zaczął, to od razu z wysokiego "C" (a właściwie "B"). Ale do rzeczy...
Wszelkie media zapowiadały na weekend cudowną pogodę, więc spakowałem klamoty i w piątkowe popołudnie ruszyłem do Bukowiny. Późnym wieczorem 10 (pierwszych po 5-cio letniej przerwie) zjazdów na nartach w Jurgowie i planowanie dnia następnego.
09.02.2008.
Miało być pięknie, a było szaro
Trochę zniechęcony zwlokłem się na autobus do Zakopca ruszający o 10. Bus do Kuźnic i po raz n-ty Boczań. Najpierw cudem uniknąłem kolizji z biegaczem narciarskim (jak później się okazało były jakieś zawody), a potem z biegaczem zwykłym (tzn. "butowym") w czapie św. Mikołaja.
Po wydostaniu się z lasu nagle, ni stąd ni zowąd pojawiło się słońce i błękitne niebo.
Dawno niewidziana Hala Gąsienicowa przywitała mnie mieszanką chmur, słońca i błękitnego nieba. Lecz po chwili, jakby na powitanie, ukazała mi swe piękno w całej okazałości.
Niesamowita, jak na to miejsce, cisza. Ludzi praktycznie brak, poza zjeżdżającymi nartostradą do Kuźnic amatorami dwóch desek.
Początkowo chciałem zaatakować Liliowe i dalej - przez Beskid - do kolejki, lecz perspektywa przebiegania w poprzek stoku pełnego narciarzy nie była zbyt interesującą.
Dlatego też zdecydowałem się na Zielony Staw i jego okolice. Wybór w 100% trafiony. Po dotarciu nad Staw, obróceniu się w stronę Zakopanego, pierwszy raz w życiu dane mi było zobaczyć morze chmur. Cudo!
Droga powrotna wiodła w chmurach, a słońce to znikało, to pokazywało swą górną połówkę.
Pod kolejką rzut oka na zegarek: 15:30. To chyba przed zmrokiem nie zdążę na nogach. Szybka decyzja: krzesełkiem na Kasprowy.
Po dość długiej podróży, z kilkoma postojami, dojechałem i... natychmiast tego żałowałem. Dziki tłum rodem z Krupówek. Uciekać! Ale dokąd? Na Beskid!
Ludzi trochę mniej, za to widoki nie do opisania.
Niestety, z ataku na szczyt nici: Beskid przeżywał prawdziwe oblężenie. Nie chciałem brać w tym udziału.
Niezrażony niepowodzeniem dotarłem do kolejki i w dół do Kuźnic.
10.02.2008.
Po południowej wizycie na stoku, gdzie zjechałem raptem 3 razy, marzyłem o samotności. A gdzie ją znaleźć? Na Słowacji! Z Jurgowa do Tatrzańskiej Jaworzyny rzut beretem, a tam piękna, pusta Dolina. Spacer (bo inaczej nazwać tego nie sposób) trwał ok. 20 minut, zakończył się na szlabanie, ponad którym górowały ośnieżone szczyty Lodowego, Kołowego i Murania...
Wieczorem znów narty i myślenie nad planem dnia ostatniego.
11.02.2008.
Dzień ostatni, dzień powrotu, dzień bolących stóp...
Wybór padł na Dolinę Białej Wody. Wybór jak najbardziej trafiony. Było tu wszystko: cisza, spokój, stado saren, wielki biało-szary pies, który pojawił się nagle z głębi Polany Biała Woda i trochę mnie przestraszył (z oddali wyglądał jak wilk). By nie kusić losu (psa), wolałem udać się w drogę powrotną (tu stanąłem oko w oko z sarną; nie mogliśmy się zdecydować kto kogo ma przepuścić; w końcu przepięknym skokiem przekroczyła ścieżkę i zniknęła w leśnej gęstwinie).