W niedzielę 20 maja tuż po godzinie 5 obudziły mnie doskonale mi znane "techniczne" dźwięki z płyty „Symbolic” Death - z nieodżałowanym Chuckiem Schuldinerem na vocalu i gitarce, który ten padół łez opuścił przedwcześnie w wieku zaledwie 34 lat
. To chyba najbardziej udana produkcja Death. Plakat z premiery tej płyty (30 kwiecień 1995r.) do tej pory wisi u mnie w pokoju. Pamiętam jak dziś, a tu już ponad 12 lat minęło od tamtej pory i Chucka już dawno nie ma wśród nas
...
Celem naszej wyprawy tym razem był wąwóz Horne Diery w słowackim parku narodowym Mała Fatra. Niedawno pisząc relację ze Słowackiego Raju wspominałem, że na Słowacji jeszcze w dwóch miejscach można spotkać podobne klimaty. Pierwsze to Dolina Prosiecka odwiedzona przeze mnie w tamtym roku a drugie to właśnie owe Horne Diery, które jak do tej pory znałem jedynie z literatury i relacji innych turystów. Słowackie "diery" to nasze "dziury", a więc nazwa może się kojarzyć z wilczymi dołami pod Grunwaldem, a męskiej części czytelników być może jeszcze z czymś innym
. Ale od początku.
Tym razem był to wypad zorganizowany odgórnie przez dział socjalny Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Sam z tą uczelnią mam tyle wspólnego, że studiowałem w tym samym mieście, ale na owe wycieczki mogą również jeździć osoby „z zewnątrz” przebijając nieznacznie koszta w stosunku do pracowników UJ. Tak wiec o godzinie 6:20 wyruszyliśmy spod Biblioteki Jagiellońskiej. Pogoda od początku dopisywała – humory zresztą też. Żałowałem tylko, że nie mogla jechać tym razem moja dziewczyna – Patrycja. Po pokonaniu tradycyjnej trasy: Kraków – Chyżne – Dolny Kubin swoją wędrówkę zaczynamy w miejscowości o nazwie Biały Potok (osada Terchowej). Analogie do Słowackiego Raju nasuwają się dość wcześnie. Podobnie jak tam, a odwrotnie jak w Tatrach nie trzeba tutaj tracić zbyt wiele energii aby znaleźć się w miejscach atrakcyjnych widokowo.
Na początek kilka fotek z Dolnych i Nowych Dier, które przemierzaliśmy jako pierwsze.
Po przejściu powyższych, przechodzimy już do tych dziurek właściwych czyli Panie i Panowie przed Wami w całej okazałości Horne Diery:
Po niespełna 3 godzinach superwycieczki docieramy Pod Tanecnicou (fajna nazwa, faktycznie jest tam sporo miejsca do tańca
).
Stąd rozciągają się wspaniale widoki na Wielkiego Rozsutca
Małego Rozsutca (na niektórych fotkach trochę przypomina Kozi Wierch od Gąsiennicowej w wersji mikro)
Ponieważ Małego i Wielkiego Rozsutca zdobywałem niespełna rok temu to planowałem tym razem wejść na Stoha, ale po drugim śniadanku zrobiło się trochę późno i ostateczna nasza decyzja to ponownie Mały Rozsutec. No cóż, tylko ja byłem na tym szczycie spośród moich obecnych współtowarzyszy wycieczki, a ponieważ z dołu wygląda on naprawdę apetycznie... Mnie z kolei dodatkowo motywowało to, że ostatnio jak tam wychodziłem miałem kłopoty z kartą pamięci w aparacie i przedstawiłem nader ubogą relację fotograficzną z tego miejsca. Podejście na ten urokliwy szczyt, (ktoś może się dziwić lub nie) ale nie jest pozbawione trudności technicznych. Zwłaszcza w jednym miejscu trudno znaleźć oparcie dla stopy. Ten fragment bez wahania mogę porównać do trudniejszych szlaków tatrzańskich.
Na jednym ze zdjęć jest przypadkowy turysta. Mam nadzieję, że nie będzie miał do mnie pretensji jeśli rozpozna się na tej fotce.
Po półgodzinie jesteśmy na szczycie. Niewątpliwie jest to najtrudniejszy szczyt do zdobycia spośród tych, których wysokość bezwzględna zawiera się w przedziale 1300 – 1400 m n.p.m. Mam tu oczywiście na myśli moje własne doświadczenia i biorę pod uwagę tylko te szczyty, na które prowadzą znakowane szlaki. Nie znaczy to oczywiście, że te trudności są jakieś wielkie, ale niewątpliwie smaczek znany z Tatr tam występuje.
A to już kilka fotek z zejścia – całkiem ciekawego
I tutaj emocje się skończyły, co nie znaczy, że dalsza nasza wędrówka była nużąca i nieciekawa. Niezmiennie towarzyszyły nam wspaniałe widoki. Pogoda wciąż dopisywała - mimo, że na niebie zgromadziło się trochę niegroźnych chmurek.
Tutaj cel, którego tym razem nie udało się zrealizować (Stoh).
A to Wielki Rozsutec, Boboty i inne „pagórki” widziane z drogi do Stefanowej...
I to w zasadzie tyle. Przy zejściu wspaniałe, zasłużone, chłodne, złociste, ciapowane, velke piwo w pensjonacie pn. bodajże Pod Lampasom, ale głowy nie dam. Powrót to już klasyczna drzemka spowodowana poczuciem dobrze spędzonej niedzieli.
Pozdrawiam współuczestników tej wyprawy: Ewkę z Przemkiem, Roberta, Łukasza oraz moją mamę, która tym razem zdecydowała się na indywidualny spacer w rejonie Stefanowej. No i oczywiście wszystkich Was, którzy poświęcicie trochę czasu na przeczytanie i obejrzenie tej wątpliwej jakości relacji
.
Wojtek (Carcass)