20.02.2007 godz. 3:30 – Wyruszam z kilerem i wentylem w drogę na Słowację. Skuszeni przygodą z ostatniego wejścia na Wielkiego Rozsutca i obecnymi warunkami (20-80 cm pokrywa śnieżna, 3st. zagrożenia lawinowego) postanawiamy jeszcze raz zmierzyć się z monstrum. Jest godz. 7:00 wyruszamy z parkingu hotelu w Davidikovei i wchodzimy w Dolne Diery. Oblodzenie względne. Co jakiś czas pojawiają się nacieki i sople, które nadają temu miejscu smak. Przechodzimy po (już ruchomych) barierkach, które od dawna domagają się konserwacji. Docieramy do polany Podziar (715m), z której można podziwiać szczyt Rovna hora (1087m) otulony chmurami. Teraz jesteśmy już pewni, że nasz cel będzie pokryty śniegiem, a widoczność nie będzie zachwycająca. Kilerus próbuje wdrapać się na pobliski pagórek, a ja z Wentylem z uśmiechem go „podziwiamy”.
Wchodzimy na polanę na której roztacza się widok na nasz dzisiejszy cel. Następnie, po mozolnym i bardzo nudnym podejściu ze Stefanovej wchodzimy na sedlo Medziholie (ponad 550m! Różnicy wysokości). Nasze znużenie znika na widok Wielkiego, który nie tylko przykryty jest zmrożonym śniegiem ale i grubą warstwą chmur.
Przyznaje – nie byłem zachwycony – to moja pierwsza zimowa przygoda z czekanem. Krótki odpoczynek, ciepła herbata, raki, kije i w drogę. Wiatr się zmógł – nosił na swych plecach wciąż nowe chmurzyska. Wyszliśmy ponad granicę lasu. Kije zamieniliśmy na czekany i zaczęliśmy zabawę... w oddali powoli znikała polana przykrywana wciąż nowymi chmurami, a przed nami stanęła biała ściana za którą chował się On.
Wraz z wysokością wiatr się zmagał. Od czasu do czasu powiew był tak silny, że zmuszał nas do położenia się na stoku, który z każdym metrem stawał się bardziej stromy. Tylko wentyl nie okazywał emocji! Zabawa stała się przednia od momentu w którym w zasięgu naszego wzroku znalazły się białe postacie. Były to skały pokryte szadzią. Widoczność wciąż malała. Dochodzimy do półki skalnej na której zauważamy szlak. Jeszcze krótkie podejście i jesteśmy przy drogowskazach.
Wokół mgła – widoczność ok. 5m. Wśród niej wyłaniają się wciąż nowe zmrożone olbrzymy, kształtem przypominające – no właśnie co?
Wchodzimy na szczyt – radość i jednocześnie rozczarowanie i to nie z powodu pięknej panoramy, lecz końca podejścia. Chętnie wspiąłbym się gdzieś wyżej... Cóż – mała konsumpcja, dużo fotek, radość i zadowolenie. Z panoramy mogłem podziwiać jedynie kilerusa zastanawiającego się gdzie teraz iść i wentyla łapczywie wpisującego się w księgę.
W końcu znaleźliśmy ślady z przed kilku dni. Były niewyraźne i łatwo je było zgubić przy takiej pogodzie. Mijamy kilka śnieżnych postaci, napotykamy szlak. Paweł z Wentylem prowadzili a ja tuż za nimi. Jeszcze kilka fotek... nagle coś zaczęło trzeszczeć... Kilerus, który przez chwilę oddalił się szybko zawrócił z miną jakby spotkał śmierć... i nie mylił się... weszliśmy właśnie na przestrzeń na której powierzchnia była lekko zmrożona a pod nią znajdował się sypki śnieg bardzo słabo trzymający się podłoża. Jeden gwałtowny ruch i mogliśmy zjechać jakieś 250m w dół z tonami białego puchu napotykając właściwie jedynie zmrożone skały. Przejście odcinka 50m trwał wieczność, każdy ruch był ważony, a myśli kłębiły się w głowie. Poszło! Teraz sedlo Medzirozsutce i Mały. Podejście znacznie krótsze (niestety), ale dobra zabawa nas nie ominęła – jest również gdzie zjechać. Oblodzenie wraz ze zmrożoną pokrywą śnieżną robiło wrażenie.
Duży wiatr sprawiał, że co jakiś czas w perspektywie między kolejnymi chmurami pojawiała się polana przez którą jeszcze jakiś czas temu przechodziliśmy. Cel osiągnięty... jako pierwszy fotkę zażyczył sobie Wentyl... W morzu mgły tylko raz pojawił się szczyt Wielkiego Rozsutca...
Schodzimy zielonym: najpierw stromym stokiem (na moment pojawia się słońce), potem wchodzimy w las.
Urywa się szlak. Szukamy, klniemy i szukamy... trwało to ok.20min. Braki w oznaczeniach zielonego szlaku są znaczne. Idziemy na czuja. Po ok. 200m napotykamy na szlak. Wchodzimy jeszcze na kilka pobliskich skałek, z których nie zawsze udaje się nam zejść (zjazd "prawie" kontrolowany).
Na pobliskiej polanie spełnieni oglądamy zachodzące słońce, którego nam dzisiaj brakowało, lecz dzięki któremu jako jedyni byliśmy dzisiaj na Wielkim i Mały Rozsutcu w objęciach białej śmierci...