http://www.tygodnikpodhalanski.pl
Cytuj:
Przeżył lawinę
"Śnieg powoli napierał i zwiększał ucisk, oblepiał stopniowo – najpierw nogi, mocniej, aż do pełnej blokady. Potem klatkę piersiową i barki, aż do granicy bólu. Po prostu mnie zgniotło" - tak Artur Hajzer, znany himalaista, opowiada, jak przeżył lawinę na Ciemniaku w masywie Czerwonych Wierchów.
Przypomnijmy: w niedzielę koło godz. 9 Artur Hajzer znany Himalaista (zdobywca trzech ośmiotysięczników, w tym razem z Jerzym Kukuczką autor pierwszego zimowego wejścia na Annapurnę) razem z towarzyszy kolegów wychodził na Ciemniaka od strony Przełęczy Tomanowej. Wyprawa, która rozpoczęła się już w sobotę wyjściem na Wołowiec z Dol. Chochołowskiej miała być treningiem przed planowanymi na wiosnę wyprawami w Himalaje.
Niedzielny świt zastał wspinaczy na szczycie Tomanowego Wierchu. W wyprawie brali też udział: Piotr Pustelnik (inny znany himalaista), Tamara Styś, Darek Załuski i trener z katowickiego AWF, dr hab. Zbigniew Borek. Ten ostatni wycofał się na Tomanowej Przełęczy.
Oto relacja Artura Hajzera: "Rano w niedzielę słońce szybko roztopiło południowe zbocza i zaczęło zamieniać śnieg w lepką bryję z wierzchu. Świadomi zagrożenia zaczęliśmy podchodzić z Tomanowej na Ciemniak w pełnym skupieniu wzorowo prowadząc ślad, logicznie klucząc pomiędzy żlebikami i turniami tego odcinka grani. Mieliśmy na wyposażeniu pipsy lawinowe (włączone!), łopatę i sondę.
W połowie podejścia na Ciemniak był odcinek z nawisami. Ja prowadziłem. Pilnowaliśmy odstępów pomiędzy sobą. Darek i Tamara znajdowali się kilkanaście metrów za mną. Po zrobieniu zdjęcia zrobiłem krok, może dwa i usłyszałem głośne „bum”, chrzęst uwolnionych od naprężeń mas śniegu i grunt pod nogami najpierw zawisł, po czym runął w dół, a krawędź grani „przeskoczyła” ponad głowę. Jedna noga została przez chwilę na stabilnym gruncie, ale straciłem równowagę i upadku w dół nie udało się zatrzymać. Uderzyłem w stok po dwóch, trzech metrach z czekanem w ręce już w prawidłowej pozycji do hamowania i hamowałem początkowo z powodzeniem. Sporo śniegu wyjechało spode mnie i odetchnąłem nawet z ulgą, że dałem radę prawie zatrzymać się – wtedy nade mną urwało się coś jeszcze i pociągnęło jednak w dół – obróciło na plecy – zaczęła się jazda.
Zobaczyłem, że jadę z bardzo dużą i szeroką lawiną. Zaczęło być groźnie i uświadomiłem sobie, że to może być koniec. Jechałem wierzchem jakby na pontonie po nierównym terenie – góra – dół – jakby na specjalnie do tego zaprojektowanej zjeżdżalni. Wciągało mi nogi, ale zdołałem je wyrwać i utrzymać pozycję na plecach, na pływaka nogami w dół (lekko uniesione – rozpostarte) – wiedziałem, że poza tym, w tej masie śniegu nic innego nie mogę zrobić. Śnieg miał charakter dużych, połamanych tafli – typ gipsowy. Ręce też starałem się mieć szeroko. To trwało 6-8 sekund, może 10.
Lawina zaczynała zwalniać a czoło wręcz się zatrzymywać. Wtedy pojawił się największy przestrach. Jak mocno naprze na mnie to, co z tyłu i na ile mnie zasypie. Faza zatrzymywania się lawiny i zasypywania mnie od tyłu, to jakby film w zwolnionym tempie i koszmarny długi sen, którego nie daje się przerwać. Trwało to relatywnie długo, jakieś 5 sekund może. Śnieg powoli napierał i zwiększał ucisk, oblepiał stopniowo – najpierw nogi mocniej aż do pełnej blokady, potem klatkę piersiową i barki aż do granicy bólu. Po prostu mnie zgniotło.
Instynktownie trzymałem prawą rękę z czekanem wprost do góry i prosiłem wiadomo kogo, żeby już przestało, ale napór trwał – przysypało głowę, tą wyciągniętą w górę rękę i wtedy dopiero jakikolwiek ruch ustał. Poruszałem nadgarstkiem i w linii wyciągniętego w górę ramienia i czekana, przez dziurkę w śniegu zobaczyłem błękit nieba – odetchnąłem z ulgą przekonany na 100 proc., że będzie dobrze – miałem dopływ powietrza. Mogłem ruszać nadgarstkiem i miałem możliwość poruszania głową, plus minus 5 cm w każdą stronę, płyty utworzyły mi przed twarzą sporą wolną przestrzeń o pojemności może 10 litrów.
Byłem w pozycji pionowej. „Stałem” na prawej nodze, lewą miałem podkurczoną w bok, lewą rękę wykręconą do tyłu z kijkiem narciarskim założonym na lewy nadgarstek (błąd, w takim terenie kijek należy mieć luźno i go odrzucić w momencie upadku). Miałem ruchomy nadgarstek, trzymałem czekan, ale nie mogłem poszerzyć otworu – nic – pomimo starań żadnych możliwości powiększania otworu i częściowego odkopania się tą jedną rękę. Na ramieniu, na troku plecaka miałem słuchawkę radiotelefonu; radiotelefon był włączony (drugi miał Piotr Pustelnik) i bardzo się starałem dostać jakoś do tej słuchawki – ale nie dałem rady.
Byłem przekonany, że w ciągu 20 minut ktoś mnie namierzy, ale jak te 20 minut minęło, a ciało wpadło w „telepkę” to zacząłem się naprawdę martwić. Dotarło do mnie, że na grani nie zawsze jest zasięg (czasami jest) i, że partnerzy muszą być może na piechotę gnać do telefonu stacjonarnego w schronisku na Ornaku. Zacząłem się zastanawiać, ile godzin tak wytrzymam i wyszło mi, nie wiem skąd, może na podstawie „samopoczucia”, że 8 godzin dam radę.
Zastanawiałem się, czy może któryś z kolegów da radę zejść na lawinisko – ruszałem więc końcówką czekana, ile mogłem (możliwa amplituda ruchów ok.10 cm) i krzyczałem. Wtedy usłyszałem silnik helikoptera – uff. Przez dziurkę w śniegu zobaczyłem maszynę i stojącego na zewnątrz śmigła ratownika w czarnych goglach."
Nie wiedziałem czy mnie widzi, czy nie. Wymachiwałem czekanem, ile mogłem aż do omdlenia przedramienia. Pył z podmuchu zasypał z lekka otwór a śmigło odleciało i zapanowała głucha cisza.
Znowu było trochę wielkiego strachu, ale tylko przez sekundy, zaraz potem ratownicy łopatami zaczęli odgarniać, to co miałem nad głową. Odetchnąłem z Wielką Ulgą.
Nauczyłem się, że odkopywanie takiego ciężkiego śniegu to nie jest prosta rzecz. Ratownicy naprawdę ciężko się napracowali. Było ich pięciu. Nie mam upoważnienia do podawania ich nazwisk, ale z mediów wiadomo już, że kierownikiem akcji był Edward Lichota (szef dyżuru tego dnia).
Choć byłem już odkopany w ponad połowie, to dalej nie byłem w stanie wyszarpnąć nóg, ruszyć stopą, niczym od uda w dół.
Każdą stopę aż po raki trzeba było traktować łopatą. Trochę to trwało, w sumie parę, może kilkanaście minut i byłem na pokładzie śmigłowca. Nic mi nie dolegało. Wyszedłem bez szwanku. Nawet nic nie zgubiłem.
Dopadła mnie jedynie gigantyczna trzęsawka, ale elektryczny koc szpitalny błyskawicznie się z nią uporał. Po paru godzinach obserwacji zwolniono mnie do domu. Koniec.
Z tego miejsca przepraszam partnerów za minuty grozy i, że nastąpiłem na ten nawis. Składam milion podziękowań ratownikom TOPR i przestrzegam ewentualnych innych amatorów robienia grani Tatr Zachodnich w systemie non- stop od zachodu - zwracam uwagę, że wielogodzinne nocne marsze przytępiają uwagę i czynią człowieka bardziej podatnym do popełniania błędów, co też mi się zdarzyło i czego skutki opisane są powyżej" - relacjonuje Artur Hajzer.
Przypomnijmy, w tej chwili w Tatrach obowiązuje drugi stopień zagrożenia lawinowego. Miejscami, szczególnie przy mocnym nasłonecznieniu, zagrożenie może być jednak o wiele wyższe.
Paweł Pełka
Foto TOPR i Artur Hajzer
1. Ratownicy TOPR odkopują Artura Hajzera spod lawiny
2. Pies lawinowy na miejscu wypadku
3. Schemat wypadku autorstwa Artura Hajzera
[ 11-02-2008 | 17:51:18 | red] Góry