Jest coś w tym, że Matterhorn, jak wcześniej napisałem, jest moją górą traumatyczną. Kiedy usiadłem po raz pierwszy do opisania mojej pierwszej próby wejścia na Mata i napisałem już nawet co nieco, nagle padła mi płyta główna w notebooku! A pracowałem na nim w bardzo różnych, nieraz ciężkich warunkach kilka lat. Zobaczymy jak pójdzie teraz...
Na pierwszy szturm na Mata wybrałem się zaraz po nieudanej a opisanej niedawno próbie wejścia na MB. Tym razem zespół został okrojony tylko do mnie i Wielkiego K, myślałem że takie okrojenie zespołu do osób posiadających pewne doświadczenie już wystarczy... No, na pewno coś tam pomogło.
Atak przypuściliśmy włoską drogą "normalną". Podobno ładniejsza i nieco bardziej wymagająca. Bazę założyliśmy niemal pod zboczem góry na polach nad Breil-Cervino'ą należących do jakiegoś miejscowego rolnika. Jego robotnicy w zamian za pół litra przywiezione z Polski zgodzili sie byśmy rozbili namiot na polach w towarzystwie sympatycznych alpejskich krówek. Strasznie tylko nas męczył w nocy szum spadającego niedaleko wodospadu...
Jeśli chodzi o przygotowanie teoretyczne - nie było za dobre opis z książki "Alpy" wydanej przez Sklep Podróżnika plus wizyta w biurze przewodników w Breil, gdzie dali nam (przypadek?) opis niemal idetyczny, tyle że po angielsku.
Na nasze nieszczęście - było to wszystko po dużych opadach śniegu w niedawnym załamaniu pogody, przewodnicy mówili coś że teraz sie nie da, bo wszystko topnieje, że trzeba zaczekać kilka dni... Ale co tam nie mieliśmy czasu. Plan - pierwszego dnia do schroniska Carell, drugiego na szczyt i na dół, proste.
Na dzień dobry błąd numer jeden. Zamiast wyruszyć bladym świtem albo i nocą, żeby nie trafić na pola śniezne popołudniem, wyszliśmy niespiesznie koło 10tej. Jasne, kupa czasu, dziś tylko do schronu... Minęliśmy sympatyczne, acz chyba podupadające schronisko Abbruzi (znalazłem zdjęcie:
http://yannick.michelat.free.fr/Cervin01.htm - wtedy śnieg pokrywał lód zupełnie, widać jak strasznie topnieją lodowce w Alpach!) weszliśmy na grań Testa del Leone na tzw. "Schody Whympera", rodzaj potężnej półki biegnącej w stronę przełęczy Col de Leone. Sęk w tym, że zamiast schodów przywitał nas śnieg po jaja. Jak zawsze Wielki K wyprzedził mnie znacznie, ganając nieco bez głowy w sam środek wyraźnej depresji znajdującej się pośrodku półki. Brnąc krzyczę żeby przejść na skraj - bliżej skał, to może nie utoniemy. Za chwilę zaczyna się, nie ma wprawdzie lawin, ale dnem depresji zaczyna się coś stale zsuwać a właściwie to spływać. Nie jest to jakaś jedna straszna lawina, po
prostu śnieg z wyższych partii topnieje i zsuwa się w dół ku przeznaczeniu. Idziemy jednak twardo do góry. chcę wreszcie założyć ochraniacze, goniąc wielkiego K. nie miałem dotąd okazji. I tak jest za późno, buty są już mokre, ale okazuje sie że to bez znaczenia - moje ochraniacze zostały w namiocie. No nic idziemy dalej. Dochodzimy do wielkiego leja w poprzek półki, przechodzącego w żleb poniżej. Śnieg nabiera stromości, przechodzimy więc na druga stronę pod skały.
I w tym momencie chyba zgubiliśmy wyczucie pozycji. Mając dość brnięcia w śniegu wchodzimy na skały - przetrawersujemy skałami do przełęczy. Robi się stromo i trochę straszno, woda sie leje, mokry śnieg nie trzyma. Wiążemy się liną i dalej idziemy z asekuracją, tym razem ja prowadzę. Asekuracja jest taka sobie, idziemy trochę po śniegu, czasem od grupek do grupek skał, ale założenie kostki w tych skałach do łatwych zadań nie należy, zupełny brak rys. Idziemy w prawo, a miejscami do góry. Śniegu teraz mniej, ale ze skał na głowę zaczyna się nam lać w zasadzie woda. W pewnym momencie spod nóg wyjeżdża mi kawał kamienia, razem z kilkoma innymi zsuwa się kamienując trochę, na szczęście nie za groźnie Wielkiego K, skarży sie tylko na siniaka na nodze. No nic idę dalej. dochodzę do jakiejś krawędzi, wychylam się... Jesteśmy niemal pionowo jakieś 50-100 metrów pionowo ponad przełęczą! Wyleźliśmy za bardzo do góry w stronę Testa del leone. (Na marginesie - czytałem w "Zdobyciu Matterhornu, że raz coś takiego zdarzyło się też Whymperowi.) Niemal na wprost widzę nasz dzisiejszy cel - schron, tylko jak tam dotrzeć?? Jest późno, jesteśmy przemoczeni, co dalej? Krzyczę do K. że schodzę nie bardzo rozumie o co chodzi. Schodzę i tłumaczę. Chwila zastanowienia. Tez jest mokry, obolały i mimo wielkiego ciśnienia na górę, chyba myśli to samo co ja. Narazie jednak jeszcze schodzimy i tak musimy się obniżyć. Zaczynamy schodzić z asekuracją, to samo tylko z powrotem. Zaczyna się robić wieczór. Nagle chwila nieuwagi - leci mi czekan. chwila namysłu co teraz. I tu w tym momencie słyszę krzyki - jak najbardziej - po polsku. Z dołu podchodzi żlebem na przełęcz jakiś trzyosobowy zespół... rodaków... Krzyczą że widzą nasz czekan na dole na półce niedaleko. Zakładam zjazd - zjeżdżam ze trzydzieści metrów, faktycznie, jest. Trochę z pomocą prusików a trochę o własnych siłach wracam. Gdy dochodzę do stanowiska mam trochę dość, przemoczony i zziębnięty K też. Wycof...
Kontynuujemy zatem zejście. Na pola lodowe trafiamy gdy już wyraźnie się oziębia i ściemnia. Śnieg już nie płynie, jego zewnętrzna warstwa się zestaliła. Noga sie wbija się jednak głęboko w śnieg trąc o tą zewnętrzną warstwę, nie jest to za przyjemne. Ścieram sobie jedną z nóg do krwi. Gdy dochodzimy na dół Schodów Whympera ściemnia się już. Miejscami mamy problemy z odnalezieniem drogi przez dość łatwe skały nad schroniskiem. Gdy jesteśmy na bezpiecznych już łąkach padamy i jemy spóźnioną kolację.
Ja chcę tu w ogóle nocować pod chmurką, ale Wielki K czemuś koniecznie chce do namiotu. Wracamy więc przy świetle Księżyca koszmarnie zmęczeni, jak się okazało do namiotu to wcale tak blisko nie było. Ja to pod koniec już tak ledwo ledwo. W namiocie jesteśmy koło trzeciej. Pomysł ponowienia ataku nie padł. Resztkę urlopu spędziliśy nad Morzem Śródziemnym. Też fajnie.
(Notebook mi jeszcze działa, dobry znak
)