Moja prawda o Hrubej Turni…
… jest taka, że zrobiłem głupotę i w sumie mi wstyd.
Było tak, że wiedziałem że góra jest trudna i się jej bałem. Sam nie chciałem tam iść, więc jak Sebastian zgłosił, że ma głoda to się ucieszyłem.
Według Jaćkiewicza miała być trudność I. Sebastian kasku nawet nie wziął z auta, bo co tam jedynka.
Pierwszy raz przeszedłem Dolinę Białej Wody, Sebastian pokazywał, opowiadał i nawet się nie dłużyło. Piękna jest i tyle.
Od Litworowego Stawu podeszliśmy jeszcze chwilę do góry, a potem po trawkach przebiliśmy się na Litworową Przechybę. Tam minął nas samotny wędrowiec, który pewnym krokiem zmierzał w stronę szczytu. Nawet się ucieszyliśmy. Położyliśmy się na przełęczy i obserwowaliśmy którędy pójdzie.
Zgodnie z przewodnikiem najpierw spróbował z lewej strony kominkiem, ale się cofnął i po dwóch próbach przebił się skałami po prawej stronie i zniknął za granią.
Ruszyliśmy zatem za nim. Sebastian optował, żeby iść tak jak nasz poprzednik, ale przecież ewidentnie jest napisane „jedynkowym kominkiem Kordysa”, więc niewiele myśląc poszedłem w tamtą stronę i wbiłem się w kominek z marszu.
Jedynka to przecież drabina. Nawet nie zdjąłem plecaka, w którym mieliśmy linę, taśmy, uprzęże i ekspresy, bo po co ? I po łatwym początku stwierdziłem, że dalej już tak nie jest. Utknąłem w połowie. Chciałem się cofnąć, ale w dół było jeszcze gorzej, znaczy motyla noga mam problem. To był taki moment paniki, kiedy gdybym mógł to zrzuciłbym plecak z portfelem, kluczami do auta w dupie z tym. Tylko żeby ruszyć. Może bez plecaka byłoby łatwiej ? Zaprzeć się o ścianę plecami, poprawić pewność pozycji. Mięśnie mi już zaczynały drżeć i wiedziałem, że tkwić tam nie ma sensu, bo tylko opadnę z sił zupełnie. Zatem naprawdę licząc się z tym, że polecę w dół ruszyłem i po paru ruchach stanąłem na wygodnej półce. Dalej już faktycznie była jedynka.
Wylazłem na przełączkę. Wyciągnąłem szpej, przywiązałem się do kamienia i rzuciłem linę Sebastianowi. Kiedy Seba do mnie dochodził na pobliskiej skale pojawił się nasz poprzednik i podpowiadał jak pokonać trudności.
Potem już jedynkową granią doszliśmy do niego. Z całym szacunkiem, musiał mieć naprawdę mocną psychikę, że sam wchodził na taką górę, zwłaszcza, że z rozmowy wynikało, że doskonale wiedział co robi.
Pogawędziliśmy chwilę, a potem my na szczyt a on na dół. Sam i bez liny. Szacun.
Jak potem się okazało był to kolega nasz z forum Lukasz_
Widoki ze szczytu jak i z jego okolic przebajeczne. Jak to trafnie Sebastian ujął, człowiek czuje, że jest w sercu Tatr. Odpoczęliśmy chwilę a potem zjechaliśmy kominkiem już bez przygód i problemów.
Następnie z przyjemnością poszliśmy po kamień na Świstową Kopkę i zeszliśmy w dół prześliczną Doliną Świstową.
Reasumując – ja jestem dupa a nie wspinacz, ale jedynkowy ten kominek na pewno nie jest. Zlekceważyłem górę i niewiele brakowało żebym się zabił lub połamał. Udało się i fajnie, ale zamiast się cieszyć do tej pory jestem na siebie zły, bo mogło się skończyć inaczej. Nie takich emocji szukam w górach. Nie moja liga.