Najpierw radość z wyjazdu w Tatry. Później „uczucie mieszane” w związku z pogodą. Po 4 dniach zniechęcenie ciągłymi opadami. Aż w końcu ukoronowanie cierpliwości i pracowitości piękną stabilną pogodą podczas kluczowej wycieczki. Tak w skrócie mógłbym podsumować moje 8 dni w Tatrach.
Ale od początku.
Przyjechałem w deszczu do Cichca. Nic nowego, myślę sobie. Przetrze się...
Pierwszy dzień rano – popaduje lekko. Trzeba by coś na rozgrzewkę. Wybór pada na Skrajne Solisko. Trasa łatwa i, przy ładnej pogodzie przyjemna. Podczas podejścia mży. Od schronu zaczyna padać. Od 1800mnpm deszcz przechodzi w grad. Zacina ostrym wiatrem. Od ok. 2000mnpm dochodzi to tego jeszcze śnieżyca, która towarzyszy nam również w zejściu aż do schronu. Myślę sobie: posiedzimy trochę w schronie i może jeszcze uda nam się poczłapać dalej w Dolinę Furkotną. Po godzinie jednak dajemy za wygraną w strugach deszczu ewakuujemy się na dół do samochodu. No, ale nie siedzieliśmy. Jak już ktoś kiedyś powiedział: w góry trzeba wychodzić zawsze, choć nie koniecznie wszędzie. Zdjęć brak.
We wtorek od rana pochmurnie, deszczowo. Nie przyjechaliśmy jednak tu po to, aby siedzieć, więc wybór pada na Starorobociański. W pięknej deszczowej atmosferze pokonujemy brzydką Dolinę Chochołowską rowerami i podążamy czarnym szlakiem na Siwą Przełęcz, gdzie za zielonymi znakami na Raczkową i dalej za czerwonymi na Starorobociański. Po powrocie na Raczkową korciło nas, aby podążać dalej czerwonymi paskami na Bystrą i Błyszcz, ale padało prawie bez przerwy i prawie nic nie było widać, więc stwierdziliśmy, że tu jeszcze wrócimy w innych okolicznościach przyrody. Zdjęć brak.
W środę, ze względu na złą pogodę – wycieczka do Krakowa.
W czwartek uparłem się na Rysy. Już po 10 minutach asfaltu zaczęło padać i tak padało aż do MOka. W schronie, myślę sobie chytrze (8:00!), poczekam, wypiję, może się przetrze. Pogoda jednak zaskakuje mnie swoja stabilnością. Ok. 9:00, pchany jakąś nieodpartą chęcią wyrównania rachunków z Rysami ruszam mimo „stabilnej” pogody. Pada intensywnie, ale bez przerwy. Im wyżej tym zimniej. Wiatr wzmaga się i robi się zwyczajnie zimno. Zakładam wszystko co mam i napieram zawzięcie. Po drodze mijam jakichś głuchoniemych w średnio adekwatnym do pogody kostiumach: trampki i dżinsy. Jednak po pierwszym kontakcie z łańcuchem szczęśliwie wycofują się, a ja podążam uparcie dalej. Tuż pod kopułą szczytową (wysokościomierz trzymał mnie przy nadziei) myślę sobie, że te 160m łańcuchów nigdy się nie kończy. Sceneria jak u Alfred Hitchcocka – mrocznie, szaro i nikogo wokół. Dochodzę jednak po kilku kolejnych załupach do tablicy pamiątkowej, gdzie w strugach deszczu robię zgrabiałymi łapami b. krótki popas: mars + gorąca herbata. Czuję jak nadwątlone wysiłkiem marele wlewa się we mnie wraz z kolejnym łykiem słodkiej herbatki. Jestem sam. Myślę sobie: dobrze jest, jeszcze tylko w dół i do suchego schroniska. W schronisku wylewam po pół litera wody z każdego buta i wkładam uprzednio podłączone do suszarki suchutki adidaski. Na taki deszcz nie ma goretexów!!! Po wyjściu ze schronu, gdzieś po ok. godzinie bez zbędnego deszczu schodzę sobie asfaltem na Palenicę, gdzie żona czeka już na mnie z suchymi ubraniami i nagrzanym samochodem wracam do pensjonatu.
W piątek po południu podążam już do Terecho, gdzie koledzy już od rana usiłują coś tam na Baranich urobić… w deszczu. Relacja gdzieś tu:
http://forum.turystyka-gorska.pl/viewtopic.php?t=11926 .