Ave. Ktoś pamięta polski zespół Iscariota ? Właśnie porządkowałem stare kasety audio i znalazłem tam tą perełkę. Przy tych anielskich dźwiękach w kilku słowach opiszę nasz ostatni przedłużony listopadowy weekend.
Tym razem długo się nie zastanawialiśmy gdzie się wybrać. Na planie polskich gór został jeszcze jeden łakomy kąsek, nie nadgryziony przez nas do tej pory. Mam tu na myśli kąski znaczące, bo ochłapów jeszcze trochę by się znalazło. Jako mieszkańcy grodu Kraka i okolic tym razem udaliśmy się na południowy wschód, przy czym bardziej na wschód niż na południe. Wstyd przyznać, ale mimo iż doczekałem już wieku chrystusowego nie byłem do tej pory w Bieszczadach. Pomijam tu wakacje spędzone dawno temu nad Soliną, gdzie spędzałem czas w zgoła odmienny sposób.
Jak się okazało baza noclegowa w Bieszczadach nie jest wcale tak rozbudowana jakby się mogło wydawać. A ponieważ z Krakowa jedna grupa wyjeżdżała po 13 a druga po 17 szukanie noclegów mogłoby się okazać cokolwiek uciążliwe. W końcu po wykonaniu „n” telefonów udało mi się załatwić nocleg w Przysłupiu – maleńkiej miejscowości leżącej pomiędzy Cisną a Wetliną.
Przebicie się przez Kraków jak zawsze w piątek do przyjemności nie należało, ale potem było już tylko lepiej. Opracowałem sobie wg mapy trasę, która okazała się całkiem praktyczna. Jechaliśmy kolejno przez Gdów, Tymową, Biecz, Duklę, Cisną. Droga całkiem przyzwoita ale o umiarkowanym natężeniu ruchu. Na miejscu byliśmy (ja, moja mama i jej przyjaciółka) tuż po 19. Zawsze jak się coś rezerwuje przez internet to można mieć pewne obawy co do trafności wyboru. W tym przypadku obawy zostały jednak szybko rozwiane. Bardzo fajne, wybite drewnem pokoje na poddaszu, do dyspozycji 2 łazienki, wyposażona kuchnia a w dużej jadalni poza pudlem telewizyjnym... piłkarzyki. Jak się okazało świetna rozrywka na długie listopadowe wieczory. Druga grupka – moja dziewczyna Patrycja, jej przyjaciółka Magda oraz mój kolega Andrzej dotarła na miejsce po 23. Gwieździste niebo, wbrew niektórym portalom internetowym zapowiadało na sobotę piękną pogodę. Kilka kieliszków luxusowej, po piwku i lulu. Najbardziej lubię jak się budzę na kwaterze i widzę błękitne niebo, zapowiadające udana górską wycieczkę. Tym razem tak właśnie było. Szybkie śniadanie i po 8 ruszyliśmy dwoma samochodami w kierunku Ustrzyk Górnych. Dobrze jest najwyższy szczyt mieć zaliczony od razu na początku. Wiadomo co się potem stanie ? Zawsze myślałem, że Ustrzyki Górne to miasteczko... To co zobaczyłem po drodze wyprowadziło mnie z błędu. To chyba chodziło o Ustrzyki Dolne. Skręcamy na Wołosate i tuz po 9 ruszamy na szlak. Parking 0 złotych, wstęp do parku 0 złotych. Od razu pokochałem Bieszczady miłością jeszcze mocniejszą
. Pogoda wyrąbista. Ani jednej chmurki, a w dodatku ciepło jak na początku września. Tarnica wygląda bardzo zachęcająco.
Mimo, że liście z drzew już opadły to mimo wszystko cały czas towarzyszą nam kapitalne widoki:
W tej pięknej scenerii ok. 11:30 docieramy na najwyższy szczyt polskich Bieszczadów. Na wierzchołku krzyż o podobnej konstrukcji jak ten na Giewoncie.
Rzut oka w stronę Ukrainy
Panorama z Tarnicy
Z Tarnicy można kontynuować wędrówkę w 4 kierunkach. Można tą samą drogą, którą wyszliśmy zejść do Wołosatego, można przez Szeroki Wierch dojść do Ustrzyk Górnych (tą opcję wybrała moja mama z jej przyjaciółką), można przez Bukowe Berdo pójść w stronę miejscowości Pszczeliny i wreszcie można pójść przez Halicz i Rozsypaniec do Wołosatego, zataczając tym samym całkiem sporą pętelkę.
My zdecydowaliśmy się właśnie na ten ostatni wariant. Trzeba było trochę przyspieszyć bo to w końcu już listopad a kawał drogi przed nami. Podążając zboczem Krzemienia przez Kopę Bukowską dotarliśmy na Halicz. Po drodze przypomniał mi się „Pan Wołodyjowski” i utwór „W stepie szerokim”. Dlaczego ? Ano dlatego.
I już podziwiamy świat z Halicza...
Zmierzamy dalej na Rozsypaniec. I za nami i przed nami cudne widoki:
Okrążamy Tarnicę
I już prawie po zmroku jesteśmy w Wołosatym. Ostatni rzut oka na Tarnicę
i ruszamy w drogę powrotną. Z Ustrzyk zabieram resztę ekipy. Wspaniale nam się udał ten pierwszy dzień długiego weekendu. Wieczorem przy luksusowej oddajemy się bratobójczym bojom w piłkarzyki. Andrzej miał dobry dzień. Na wyjazd Patrycja wzięła puzzle „T”. Nie wiem czy ktoś z Was miał do czynienia z tą zabawą, ale może ona człowieka dość mocno wyprowadzić z równowagi. Wydaje się, że nie ma nic prostszego jak ułożenie litery „T” z czterech kawałków drewna, a jednak ...
No nic idziemy spać. „T” ułożę jutro rano
.
Kolejny dzień zacząłem od próby ułożenia „T”. Wciąż nic. Przecież zawsze byłem niezły w takie klocki. Albo się starzeję, albo tylko mi się zdawało. No nic „T” zajmę się wieczorem. Na pocieszenie ułożyłem strzałkę. Bardzo łatwa, ale to jednak nie T
.
Niedzielę postanowiliśmy spędzić na zwiedzaniu zapory w Solinie i zabytkowych cerkwi, których w tamtej okolicy jest mnóstwo.
Krętą drogą przez Buk i Polańczyk dotarliśmy nad największą w Polsce zaporę.
A następnie zrobiliśmy mały tour po cerkwiach. Niestety wszystkie w tym dniu były zamknięte, więc mogliśmy je podziwiać tylko z zewnątrz. Na pierwszy ogień poszła cerkiew w Łobozewie Górnym:
Następnie cudnej urody cerkiew w Równi
I na końcu cerkiew w Ustrzykach Dolnych, w przeciwieństwie do dwóch ostatnich murowana.
W Ustrzykach też zafundowaliśmy sobie obiad w takiej fajnej restauracji w centrum. Naprawdę godna polecenia. Chyba pierwszy raz w życiu dostałem taką pizzę, której nie byłem w stanie sam zjeść. A i kelnerki bardzo przyjemne dla oka. Powrót do Przysłupu (ponad 50 km) do przyjemności nie należał. Droga wąska, kręta a latarni jak na lekarstwo. Ale w końcu dotarliśmy. Przesiedliśmy się na Soplicę i dawaj w piłkarzyki. Próbowaliśmy użyć wszelkich metod by jak najdłużej zatrzymać przy grze Magdę, która nie podzielała naszej piłkarzykowej fascynacji.
Marzena Słupkowska wieściła, że poniedziałek znów ma być słoneczny. Pomyślałem, że znowu mamy szczęście do pogody, choć jak się nazajutrz okazało nie do końca. Nie dość, że wciąż nie ułożyłem „T” to jeszcze nie obudziło mnie słońce jak się tego spodziewałem. Ale źle też nie było.
Po śniadanku ponownie dwoma samochodami ruszamy do Wetliny tym razem. Cel to pozycja obowiązkowa na liście każdego miłośnika gór czyli Połonina Wetlińska. Po drobnych perypetiach z parkingiem ruszamy czarnym szlakiem z Górnej Wetlinki.
Po wyjściu powyżej lasu strasznie piździ i pomyśleć, że w sobotę mykaliśmy z krótkim rękawkiem
. No cóż listopad w końcu. Zimno jest przenikliwe. Wziąłem czapkę, ale zostawiłem w pokoju niestety ciepłe rękawiczki. Rutyna człowieka gubi i czasem się zapomina, że w górach się pogoda zmienia w ciągu kilku minut, a co dopiero w ciągu dwóch dni.
Chatka Puchatka (schronisko) muszę przyznać trochę mnie rozczarowała. Wiele pochlebnych opinii słyszałem o tym miejscu. Okazało się, że to taki mały, zatłoczony baraczek z długim i przeraźliwie ciasnym korytarzem. Znalezienie tam wolnego miejsca graniczy z cudem, a jak już się znajdzie to co chwilę ktoś cię potrąca. Szybko coś zjedliśmy i podzieliliśmy się na 2 grupy. Patrycja z Magdą, moja mama i jej znajoma schodziły w dół tą samą drogą, a ja z Andrzejem ruszyliśmy Połoniną Wetlińską w stronę Smereka.
Na szczęście niebo zaczęło się przecierać, więc po drodze trochę widoków już mieliśmy...
Zeszliśmy na tzw. Stare Sioło. Patrycja z Magdą podjechały po nas samochodem. Nie pozostało nic innego jak udać się do spożywczaka. Tym razem Patrycja postanowiła zainwestować swoje ciężko zapracowane nauczycielskie pieniądze w żołądkową gorzką. Wybór bardzo trafny. Pyszota. Wieczorem zrobiliśmy ognisko koło naszego domu. Przemiła nasza pani gospodyni sama nas do tego zachęcała, oferując całe góry pociętego drewna. Było świetnie. Kiełbaska, żołądkowa, gwieździste niebo a przede wszystkim wspaniałe towarzystwo. Żal tylko, że to już ostatnia noc
i znów powrót do szarej codzienności.
No i nastał wtorek. Pogoda cud. Wprawdzie już nie tak ciepło jak w sobotę, ale na niebie ani jednej chmurki.
Zrobiłem jeszcze kilka zdjęć w najbliższej okolicy naszego domku i samego domku...
A tak wygląda Pani Nauczyciel Patuleńka poza szkołą (dzieci nie oglądajcie tego)
Mi się bardzo podoba.
Od naszej gospodyni dostaliśmy jeszcze po słoiczku marynowanych rydzów i nie ma rady pora ruszać w drogę powrotną. Wracaliśmy ponownie w tych samych składach. Nie zamierzaliśmy jednak dnia zmarnować i jeszcze trochę pozwiedzać po drodze.
Pierwszy przystanek w Cisnej i knajpa Siekierezada.
Z zewnątrz wygląda niepozornie...
Ale za to wewnątrz...
Można by tu kiedyś wbić gwoździa... I spójrzcie na te ceny. Całkiem, całkiem.
Kolejny przystanek to Komańcza, gdzie zwiedziliśmy Klasztor Sióstr Nazaretanek, w którym swego czasu przebywał internowany kardynał Stefan Wyszyński.
Potem zatrzymaliśmy się w Dukli i obejrzeliśmy sanktuarium św. Jana. Piękny obiekt.
W Bieczu jeszcze pyszne jedzonko. Placek po węgiersku za 12,50 zł, którego z racji na jego wielkość ledwo zjadłem. Wszystko pięknie podane w restauracji Grodzka. Zdecydowanie polecam jak ktoś będzie w okolicy. Dalej to już tylko walka z odległością.
Było pięknie. Szkoda, że tak krótko. Dziękuję wszystkim za towarzystwo. Mam nadzieję, że byłem znośny
. Bieszczady są wspaniałe i na pewno jeszcze nieraz tu wrócimy. Jak ktoś nie był to aż mu zazdroszczę, że ma to jeszcze przed sobą. Do niedawna i ja się zaliczałem do tych szczęśliwców. Czy teraz jestem mniej szczęśliwy ? Na pewno nie.
Ktoś wytrwał do końca ?
P.S. Aha, „T” wciąż nie ułożyłem
.
Pozdrowienia
Wojtek