macciej napisał(a):
Zdjęcia z Grosses Wiesbachhornu?
gouter napisał(a):
Czy to z Gross Wiesbachhorn? A w dole chyba zapora Moserboden i Wasserfallboden
Tak, to okolice Wiesbachhornu i Hoher Tenna...
--------------
dzień 0
Z Sącza wyjeżdżamy koło godziny 16:30. Mamy przed sobą co najmniej 12 godzin jazdy, więc w przypadku jakiś opóźnień, chcemy mieć pewien zapas czasu by do rana dotrzeć do Kaprun. Zaraz za granicami miasta zapadam w sen. Na razie mogę sobie odpoczywać. Moje obowiązki przyjdą później. Teraz prowadzi PaniY. Co jakiś czas przebudzam się by zmienić pozycję na tylnej kanapie meganki. Pomimo dużej ilości sprzętu zapakowanego do autka, prawie cały tył mam do swojej dyspozycji. Gdzieś w połowie drzemki, jak przez mgłę, słyszę dyskusję dziewczyn o miejscu naszego położenia. Jakiś wyjazd (a może wjazd) na autostradę im ukradli. W efekcie krążymy sobie po słowackich drogach drugiej i trzeciej kategorii kilka kilometrów tam i z powrotem. Chwilę później znajdujemy pechowy wjazd na autostradę i zasypiam ponownie.
Budzi mnie postój. Jesteśmy za Wiedniem i PaniY ma dość zabawy w kierowcę. Kolej na mnie. Siadam za kółko renówki i mkniemy dalej. Mijamy stacje benzynowe z lekkim lekceważeniem, ale gdy zapala się pomarańczowa lampka rezerwy, stacje złośliwie się kończą. Zwalniam więc z lekką obawą, wraz z przejechanymi kilometrami przemieniającą się w coraz większą panikę. Na szczęście przed Salzburgiem jest stacja. Oddycham z wielką ulgą. Po nakarmieniu autka ruszamy znów pełną parą. Jedzie się szybko, ruch o tak wczesnej porze na drodze praktycznie nie istnieje. Wreszcie zjeżdżamy z autostrady kierując się na Kaprun. Tuż przed miastem PaniY z PaniąX budzą się i podpowiadają gdzie mam skręcać. Szkoda że nie wcześniej, ale na szczęście austriackie drogi są na tyle dobrze oznaczone że trudno jest się zgubić.
Na parking docieramy koło 4:30. Tu u wylotu doliny jest jeszcze całkowicie ciemno. Decydujemy się przespać do rana. Budzik nastawiamy na 7 i usiłując znaleźć wygodną pozycję za kierownicą steruję w kierunku krainy Morfeusza. Po chwili nadchodzi sen.
dzień 1
Budzę się z lekkim odrętwieniem, lecz jeśli wziąć pod uwagę miejsce w jakim spałem, to i tak dobrze się czuję. Po krótkiej chwili wyskakujemy z meganki na zewnątrz. Szybko zarzucamy kurtawy zanim chłód przeniknie nasze ciała. Pomimo wczesnej pory nie jest jednak bardzo zimno. Załatwiamy poranną toaletę i zaczynamy wypakowywać nasze bagaże. Trochę nam na to schodzi, ale wziąłem za mały plecak i dużą część klamotów jestem zmuszony przytroczyć do niego na zewnątrz. Wiem że nie ułatwi mi to wędrówki, ale nie mam wyjścia. Tym bardziej że nie wiemy czy wyżej będzie dostęp do wody pitnej, więc pewne zapasy musimy wziąć ze sobą. To wszystko sprawia że obciążenie na plecach mam znaczne.
Ruszamy do góry. Zgodnie z mapą wzdłuż doliny szlak prowadzi w większości przypadków po asfaltowej drodze. Jedynie na odcinkach tuneli jest poprowadzony obok nich. Mimo to wybieramy tunel. Asfaltem z tym nabojem na plecach powinno być łatwiej. Znajdujemy pierwsze wejście do tunelu. Nie uchodzimy kilkunastu metrów, gdy do naszych uszu dochodzi narastający szum. Chwila dezorientacji i nagle zrozumienie: samochód. Szybko wtulamy się w brudną chropowatą ścianę by kierowca nie zakończył naszej przygody z Alpami już na początku. Ale ku naszemu ogromnemu zdziwieniu szum stopniowo cichnie, ale żaden samochód nas nie mija.
Chwilę później kolejna taka sama sytuacja, a po trzecim identycznym razie zagadka się wyjaśnia. Dochodzimy do skrzyżowania. Nasz tunel dochodzi do drugiego, dużo większego, którym to jak się okazuje podążają właśnie straszące nas chwile wcześniej samochody. I to nie byle jakie samochody, bo w przeważającej większości ciężarówki, betoniarki i inne maszyny budowlane. Wiemy że na górze jest zapora, ale mimo wszystko ten plac budowy nas odrobinę dziwi. Idziemy dalej. Co jakiś czas regularnie przyklejamy się do ścian, by minąć się z grzmiącymi potworami mknącymi tunelem.
Po przejściu kilkuset metrów zatrzymuje się przy nas osobowe autko i wyskakuje z niego jakiś Austriak. Coś do nas zaczyna szwargotać po swojemu, ale widząc że niewiele rozumiemy, zmienia język na migowy. Pokazuje nam awaryjne wyjście z tunelu i wyraźnie przekonuje że tędy będzie lepiej. Chcąc, nie chcąc, wychodzimy na świeże powietrze. Jak się kilka dni później okaże, mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu, bo cała ta dolina jest przekopana tunelami i ten podziemny ciąg komunikacyjny jest zaiście imponujący. My akurat weszliśmy w cały ten niezaznaczony na mapie labirynt, i bez jego znajomości mieliśmy stuprocentową gwarancję błądzenia.
Ścieżką idzie się odrobinę trudniej, ale widoki pomału zaczynają wynagradzać nasze zmęczenie. Dochodzimy do pierwszej zapory, cały czas mijając budowlane ślady pracy. To niecała połowa drogi tego dziesięciokilometrowego odcinka do górnej zapory, ale my idziemy już ponad trzy godziny. Nasze tempo nie wróży nam nic dobrego. Lecz ciężkie plecaki wyraźnie ograniczają nasze możliwości.
Powoli posuwamy się wzdłuż
brzegu dolnego jeziora. Szlak
trawersuje opadającym zboczem Kitzsteinhorna co jakiś czas lawirując między skałami lub krzewami. Przecinamy też kilka stromych żlebów. W pewnym momencie w jednym z nich gubimy szlak przez zalegający śnieg, ale po chwili niepewności odnajdujemy go ponownie. Ścieżka wznosi się stopniowo, przez chwilę pokrywając się z asfaltową drogą. W górnej części jeziora odbija jednakże w prawo. Bardziej stromo niż samochodowy trakt.
Dolina poszerza się. W oddali widzimy
ścianę górnej zapory. Wydaje się tak blisko, lecz zmęczenie zaczyna dawać się nam coraz bardziej we znaki. Do dolnego schronu docieramy koło 15. To szczyt powolności. Niby ok. 10 km szlaku, niby 1000 m przewyższenia, ale mimo wszystko to iście żółwie tempo, Zostało niewiele ponad dwie godziny dnia, a pierwotny plan przewidywał dojście do górnego schronu. Odpoczywając, zastanawiamy się co robić dalej. Z poziomu zapory widzimy
górne schronisko. To kolejne tylko 800 metrów w pionie. Ale tu w Alpach wszystko jest większe, wyższe, ogromniejsze. Mimo to decydujemy się iść dalej. Na drogowskazie widzimy czas dojścia do górnego schroniska 2h. Więc nawet jeżeli pójdziemy trochę wolniej, powinniśmy zdążyć przed nocą. Niestety, nie dociera do nas fakt, że pierwszy trzygodzinny odcinek do zapory robiliśmy ponad dwa razy dłużej.
Zostawiamy część rzeczy w dolnym schronie, ale to tylko nieznacznie odciąża nasze bagaże. Początkowo idziemy po wyraźnej ścieżce, bo śnieg leży wyżej, ale dość szybko zaczynają na niej się pojawiać płaty lodu. To zmusza nas do ubrania raków. Teraz idzie się pewniej, ale wolniej, bo lód przeplata się ze skałami, a to utrudnia chodzenie. Wkrótce śniegu zaczyna być coraz więcej, aż jego powierzchnia zaczyna zupełnie zasłaniać znaki. To sprawia że jesteśmy zmuszeni szukać sami najwłaściwszej drogi podejścia. Szybko zaczyna się ściemniać. Mija trzecia godzina podejścia, a my nadal nie widzimy schroniska. Co gorsza nie wiemy nawet w którą stronę mamy iść dalej. Mnie dodatkowo spotyka indywidualne szczęście. Awaryjna latarka którą wziąłem, zamiast uszkodzonej kilka dni przed wyjazdem czołówki, zaczyna strajkować. Jej światło już ledwo dycha. Na jego widok robak świętojański by się uśmiał.
Tuż przed zapadnięciem całkowitych ciemności, zauważamy jeszcze rozwinięte wzdłuż metalowych słupów liny, Początkowo bierzemy je za coś jak ferraty, ale liny te okazują się zwykłymi repsznurami, i nijak do miana ferraty pretendować nie mogą. Mimo to, dziewczyny wpinają się w nie. Liczymy że wyprowadzą nas one wprost do schronu, ale nasze pobożne życzenia chwilę później dość brutalnie weryfikuje rzeczywistość. Liny kończą się tak nagle jak nagle się zaczęły, a samych słupków jest dużo, ale za to w totalnym bałaganie. Jeszcze chwilę błądzimy, ale gdy teren zaczyna nabierać niebezpiecznej stromizny, odpuszczamy.
Jest ciemno, zimno a my nie wiemy gdzie iść. Do tego dochodzi świadomość że schronisko leży tuż nad krawędzią kilkusetmetrowej skarpy, i wystarczy pomylić się tylko kilkanaście metrów, by swoją wycieczkę zakończyć definitywnie. W jeziorze na dole. Podejmujemy jeszcze jedną próbę podejścia, ale kończy się ona na następnych skałach. Nie ma jak przejść, nie ma jak odpocząć. Wracamy do lin. Decyduję się że poszukam schroniska na lekko. Zamiast błąkać się z plecakami po tym zboczu szukając drogi, lepiej zrobić to wiedząc gdzie się idzie. Zrzucam plecak, pożyczam czołówkę, zostawiam dziewczyny i ruszam w górę. Daje sobie maksymalnie 40 minut na znalezienie schroniska, ale mam nadzieję że schron jest tuż za skałami, więc nie powinno mi to zająć więcej niż kwadrans. Tym bardziej że dość szybko dostrzegam ciemniejszy odcień śniegu, oznaczający przysypaną ścieżkę.
W śniegu zapadam się głęboko, ale hipotetyczna linia podejścia jest wyraźna. Gubię ją tylko dwa czy trzy razy, by po chwili znów odnaleźć czy to znak farby na skale, czy metalowy pręt wbity w ziemię. Idę szybko. Mimo to mija trzydzieści minut a ja niczego co by przypominało schron nie widzę. W pewnym momencie zastanawiam się czy przypadkiem nie minąłem już schroniska i nie idę dalszym odcinkiem. Na szczyt. Ale pocieszam się ze wyżej ma być podobno jakiś pionowy kominek, a nic takiego jak dotychczas jeszcze nie mijałem. No chyba że już zupełnie zgubiłem drogą. Ale co w takim razie robiłyby tutaj ta ślady.
Dochodzę do bardzo stromego odcinka. Lawiruję między wystającymi skałami, zapadając się w śniegu coraz bardziej. Widoczność przy tej czołóweczce ogranicza się do kilku metrów. Z jednej strony utrudnia to znalezienie właściwej drogi, ale z drugiej może i dobrze, bo przynajmniej nie widzę tego, co grozi mi jak się poślizgnę. Nie widzę ekspozycji. Mimo to po raz setny już chyba dziś przeklinam siebie za brak porządnego światła. To już nie jest głupota, to totalna głupota chodzić po takich górach po ciemku. Raz, czy dwa razy ślizgam się niebezpiecznie, ale nadzwyczajny zmysł równowagi po raz kolejny chroni mnie przed upadkiem. Wreszcie teren zaczyna się wypłaszczać. Robię chwilowy odpoczynek. Jest mi on nad wyraz potrzebny, bo tempo jak dotychczas mam zawrotne. Spoglądam na zegarek. Dochodzi dwudziesta, więc do końca wyznaczonego terminu zostały mi tylko minuty. Ruszam więc dalej.
Przechodzę kolejne 50 metrów i w świetle dogorywającej lampki dostrzegam nieforemny kształt jakiegoś budynku. Jeszcze chwila i docieram do górnego schronu. Dzwonie do dziewczyn, aby je podnieść na duchu, i ruszam na rekonesans. Znajduję winterroom i już wiem że jest dobrze. Uśmiecham się, choć przede mną jeszcze nie koniec dzisiejszego dnia. Szybko ruszam w dół, by po dwudziestu minutach dobić do dolnego oddziału. Jestem głodny, wiec na szybko wypijam kubek ciepłej herbaty i wsuwam połowę gorzkiej czekolady. Oddaję PaniY pożyczoną czołówkę i dopakowywuję plecak. Szybko ruszamy ponownie w górę. Niestety poprzedni wysiłek zaczyna dawać mi się szybko we znaki. Dodatkowo ciężki plecak znów wbija mnie w ziemię, i przypomina o bólu kręgosłupa. Najgorsze jednak jest to, że plecak uciska mi klatkę piersiową, mocno utrudniając prawidłowe oddychanie.
To wszystko sprawia że dziewczyny dość szybko oddalają się ode mnie. Jeszcze przez chwilę widzę ich światło czołówek, ale przy kolejnym zakręcie, na którym potykam się i upadam w śnieg, tracę z nimi kontakt wzrokowy zupełnie. Zostaję sam. Jest ciemno, stromo i zimno a ja jestem zmęczony ponad granice wytrzymałości. Coraz częściej muszę odpoczywać. Dochodzę do trudnego momentu skalnego. Idę prawie na czworaka by zmarzniętymi dłońmi wymacywać ślady na śniegu. Jest całkowicie ciemno, bo moja latarka umarła dawno temu i muszę iść na wyczucie. Patrząc z perspektywy dnia dzisiejszego, nie potrafię powiedzieć jakim cudem udało mi się na tym samobójczym podejściu w całkowitych ciemnościach dotrzeć do schronu. Ostatni odcinek był zupełnym koszmarem. Pamiętam tylko że chwiałem się jak pijany na nogach i nie potrafiłem na raz uczynić więcej nić 5 kroków. Po każdym takim wysiłku upadałem w śnieg. Widziałem schronisko, lecz nie miałem siły do niego dotrzeć.
Przy kolejnym upadku z całej siły zduszam w sobie chęć zostania tam na zawsze. Uświadamiam sobie że nigdy wcześniej nie byłem tak wyczerpany fizycznie. Właściwie to pojęcie „wyczerpania” zostawiłem za sobą dużo wcześniej. Moje baterie były całkowicie wyładowane. Wpełzam do schronu. Zrzucam plecak na ziemię i kładę się na łóżko. Całą siłą woli zmuszam się by nie odlecieć. Siadam, bo czuję że odpływam. Nie jestem w stanie wiele zrobić. Dopiero po dłuższej chwili znajduję w sobie dość siły by zdjąć raki i wierzchnie ubranie. Dziewczyny w międzyczasie robią kolację, ale ja nie jestem w stanie zjeść czegokolwiek. Wypijam jedynie gorącą herbatę, ale to też trochę na siłę, bo ucisk na żołądku zabiera mi frajdę nawet z tego.
Robię rewizję apteczce i ordynuję sobie kilka specyfików. W końcu znajduję smectę, i próbuję wypić rozpuszczony proszek. Efekt jest natychmiastowy. Zdążam wybiec jedynie ze schronu gdy spożyte dzisiaj posiłki wraz z przed chwilą zażytymi lekarstwami i połową czekolady wracają na zewnątrz energicznym chluśnięciem. Przez chwilę choruję, ale powoli zaczynam dochodzić do siebie. Wracam do pomieszczenia. Robie sobie drugą herbatę (na jedzonko nadal nie mam nastroju) dokańczam smectę, wyjmuję śpiwór i wślizguję się do niego. Na nic więcej dzisiaj nie mam siły, i na nic więcej dziś nie mam ochoty. 1700 metrów przewyższenia plus moje latanie tam i z powrotem, 11 godzin marszu. Jest północ. Szybko zasypiam...
cdn...