Pomysł na wyjazd do Alpago zrodził się z okoliczności, które spowodował termin naszego urlopu. Początek czerwca wiązał się z dużą ilością śniegu w wyższych górskich partiach a my nastawialiśmy się zdecydowanie na letnie trasy. Szukaliśmy więc niższych gór, najlepiej położonych jak najbardziej na południu Alp, gdzie słońce dociera wcześniej i robi swoją robotę. Do tego w styczniu znaleźliśmy niezły apartament w Farra D'Alpago, który na bookingu chwalił się możliwością wystawienia faktury, na której zależało nam najbardziej, bo w pracy miałem po urlopie dostać zwrot za wczasy pod gruszą. Włosi, jak to Włosi - faktury nie wystawili, bo niby jak mieli ją wystawić skoro nie byli płatnikami Vat. Planów jednak nie zmieniliśmy, choć trochę kasy nas to kosztowało...
Tydzień wcześniej spadł spory opad śniegu w całych Alpach, również w Dolomitach i z niepokojem obserwowaliśmy rozwój wydarzeń a właściwie proces topnienia śniegu. Napiszę krótko, że poszło mu całkiem dobrze.
Na urlopie nie mieliśmy żadnych problemów ze śniegiem, raki zabraliśmy w zasadzie tylko na jedną wycieczkę i nawet ich nie użyliśmy. Pogoda dobrze się zgrała, dwa dni z całkowitym zachmurzeniem spędziliśmy na plażach w Bibione, jeden na leżeniu plackiem w wyrze, a wszystkie pozostałe na mniejszych bądź większych górskich wycieczkach. A czasu było sporo, bo aż 16 dni.
Burze w regionie były praktycznie codziennie - małe i duże, słabe i ostre, ale mieliśmy na nie radę w postaci wczesnych startów no i wybieraliśmy wycieczki nie aż tak wyrypiaste żeby dać radę zejść do doliny o odpowiedniej porze.
To tyle tytułem wstępu i jak to mówią w tv rządowej - jedziemy!
Jedziemy i jedziemy i tak w piątek 3 czerwca docieramy w Salzkammergut. Jest taka niewysoka (1502 m npm) górka w okolicy Wolfgangsee a nazywa się Sparber. Parking umiejscowiony u jej podnóża przy Kleefeld Gasthaus jest płatny i drogi (9 euro), płatność zaś jest możliwa jedynie kartą.
Podejście lasem jest strome a na kopułę szczytową tej samodzielnej turni wyprowadzają jeszcze bardziej strome drabiny (A), które trzeba pokonać również w dół.
Ze szczytu ładne widoki, szerszy plan zasłania masyw Rinnkogla, na zachodzie majaczą ośnieżone wapienne formacje pasma Tennengebirge, zaś na północy wzrok przyciąga Schafberg i jezioro Wolfgangsee. Głównego grzbietu Dachsteinu niestety nie dojrzymy.








Na górze spędziliśmy sami dobrą godzinkę, ale w drodze powrotnej mijaliśmy już całkiem liczne grupy podchodzących turystów.


KleefeldPo wycieczce trzeba było pokonać kolejne setki kilometrów autostrady (odcinek Flachau-Villach w permanentnym korku) aby w godzinach popołudniowych zameldować się u naszych gospodarzy w Farra D'Alpago.
06.06
Po minięciu Belluno kręta i wąska droga przez Barp doprowadziła nas na niewielki (taki na 4-5 aut) parking położony na wysokości ok. 900 m npm.
Prognozy na ten dzień były huraoptymistyczne - miało być ciepło i słonecznie. Niestety tego dnia chmury były wszędzie - na dole i u góry, do tego co pewien czas zraszał nas padający deszczyk.
Byliśmy słabo przygotowani do trasy (nieznakowanej na mapach) i od razu zbłądziliśmy, wybierając pierwsze lepsze podejście w górę na przełęcz Costa Corta. Stamtąd w gęstej mgle trzeba było dodatkowo przejść grań San Giorgio. W końcu doszliśmy do kapliczki o tej samej nazwie, gdzie rozpoczęło się właściwe podejście na naszą górkę - Palę Altę (1933 m npm).



Momentami chmury się rozstępowały i ukazywały się interesujące widoki, jednak tego właśnie dnia było mi najbardziej żal na urlopie, bo przy ładnej pogodzie okolica musi się prezentować spektakularnie. Szczególnie miałem takie odczucia stojąc na szczycie i spoglądając w otchłań doliny Cordevole pod stopami i wyłaniające się z chmur turnie Dolomitów Bellunesi.
Trasa na szczyt jest średnio wygodna i bardzo mozolna. Na końcu trzeba pokonać w dół (z powrotem dla odmiany w górę) II-owe miejsce ubezpieczone na szczęście linami i kolejny, troszkę łatwiejszy próg pod szczytem. Chyba warto mieć też kask na tej trasie, bo teren jest sypki i jest niemałe zagrożenie spuszczanymi kamulcami. Wraca się tą samą trasą, co jeszcze bardziej podbija jej żmudność.









07.06
Tym razem prognozy były dobre i się sprawdziły, ale nie na tyle dobre by ryzykować jakąś ważną trasę, dlatego nasz wybór tego dnia był taki a nie inny. Zaletą jej jest fakt, że stanowi ona szlakową pętlę z Casso do Casso przez szczyt Monte Borga w najbardziej wysuniętych na zachód rubieżach Alp Karnickich.
Podejście jest bardzo ostre, mokre trawki średnio przyjemne, oczywiście buty od razu przemokły. W sumie ten scenariusz powtarzał się każdego dnia na tym urlopie.
Zgodnie z codziennym rytuałem pogodowym chmury bardzo wcześnie rano zaczęły podnosić się z dolin aby po kilku godzinach szczelnie zakryć wierzchołki gór, ale kto rano wstał tego dnia i ruszył szlakiem na Borgę (to my

) ten miał całkiem przyjemny wgląd w grupę Bosconero i Schiary. Na szczyt Sterpezzy weszliśmy jednym cugiem, bez przerw, od czego dodatkowo przemokła mi jeszcze koszulka. A ze Sterpezzy był już rzut beretem na Borgę.










Szlak zejściowy w kierunku Erto okazał się całkiem przyjemny, zresztą podobnie jak powrotny trawers do Casso. Były widoki na zbiornik Vajont i jego okolicę, łukowatą zabudowę Erto, trafił się nawet wodospadzik przy szlaku.
Duranno w chmurach







08.06
Tego dnia trafiła się najdalsza wycieczka na skraj Dolomitów i grupy Catena di Lagorai. Mieliśmy w planach więcej akcji górskich w tym rejonie, ale ostatecznie wypalił tylko plan z Monte Coppolo. Start z górskiej osady Lamon położonej na wysokości ok. 1200 m npm. Po wyjściu z lasu od razu pojawiły się skały i pierwszy etap ferraty wyremontowanej niedawno po jej 23 letnim zamknięciu.



Początek ferraty jest bardzo ostry, mimo że wycena nie jest wysoka (B/C), to jednak ekspozycja jest sroga. Rodzynkiem na cieście jest powietrzny trawers po klamrach. Ubezpieczenia nowoczesne, mnóstwo przepinek karabinków.
Chmury szybko zaczęły się wykłębiać, ale widoki mieliśmy i tak wystarczające na całą okolicę, bo masyw jest dość mocno odizolowany od reszty. Trzeba trafić na jakiś mega jesienny dzień żeby zachwycać się pełnią tamtejszych krajobrazów.






Po pokonaniu 1 etapu ferraty zdobyliśmy wierzchołek z krzyżem i dalej maszerowaliśmy wąską i ubezpieczoną granią w kierunku właściwego szczytu Monte Coppolo (2089 m npm).




Przyjemny marsz zakończyła forsowna ścianka (D) i (C/D) a następnie kolejna za C/D.


Przy szczycie z krzyżem zrobiliśmy sobie przerwę obserwując ekspresowo wykłębiające się burzowe chmury.




Zejście z Monte Coppolo też jest ciekawe i prowadzi fajnymi trawersami to z jednej, to zaś z drugiej strony masywu by ostatecznie dotrzeć do miejsca, w którym startowała ferrata.

09.06
Dojazd z Alpago przez Val di Zoldo na przełęcz Passo Giau był już przygodą samą w sobie, zaś przełęcz zaskoczyła nas swoją przestrzennością i różnorodnością widoków. Kilka dolomitowych grup można było podziwiać jak na dłoni, bo był to perfekcyjny poranek pełen ochów i achów.
Nie próżnując zbytnio zostawiliśmy przełęcz za sobą i czających się na niej fotografów. Ruszyliśmy w kierunku łatwej ferraty (gdzie ta ferrata?) Ra Gusela na Nuvolau. Odcinek okazał się krajobrazowo przepiękny.
Na szczycie zastaliśmy zamknięte schronisko i korzystając, że mamy cały wierzchołek dla siebie, zajęliśmy się kontemplowaniem widoków.

Marmolada









Gdy przy Tofanie di Rozes pojawiła się pierwsza chmura my przekraczaliśmy już przełęcz Nuvolau kierując się pod kolejną, trochę trudniejszą (B/C) (o tak!) ferratkę na Averau.
Żona trochę się gramoliła więc postanowiliśmy się rozdzielić, no więc ruszyłem wartko w kierunku szczytu aby porobić jeszcze jakieś fotki zanim chmury rozgoszczą się w górach na dobre. Chcąc ominąć śnieżne płaty zapędziłem się w kozi róg a dokładnie na jakiś podrzędny wierzchołek Averau. Na moje szczęście dało się przetrawersować na ten właściwy. Tam łapałem promienie słoneczne w oczekiwaniu na małżonkę, która doczłapała na szczyt jakieś pół godziny później. Po drodze również miała kłopoty logistyczne w tym samym miejscu co ja, a działo się tak chyba głównie z tego powodu, że ślady poprzedników na śniegu zostały wymyte przez padający dzień wcześnie ulewny deszcz. Widoczna na Tofanach biel śniegu wskazywała jasno, że dzień wcześniej musiał to on tam spaść.









Zejście po płatach czujne, bo bez raków; ferratą w dół zeszliśmy dla odmiany trudniejszym wariantem kominkiem przy zaklinowanym głazie, bo łatwiejszy wariant był tego dnia wyjątkowo śliski. W ogóle skała na ferracie byłą wyślizgana równie mocno co na naszym Giewoncie. Nie jest to jednak specjalnym zaskoczeniem w popularnych miejscach w Dolomitach.
Po powrocie na przełęcz Nuvolau został nam już tylko powrót trawersem na przełęcz Giau. Dzień pogodowo wypadł na duży plus.





Cdn mam nadzieję, że w przyszłym tygodniu...