Z naszą kolejną wycieczką wiąże się pewna historia marzenia. Ponad rok temu przeglądając nie pamiętam już czy książkę, czy może stronę w necie znalazłem informacje o ciekawej graniowce wiodącej na najwyższy szczyt Wielkiej Brytanii - Ben Nevis, a ponieważ właśnie rozpoczęliśmy naszą przygodę ze scramblingiem zacząłem szperać w necie w poszukiwaniu informacji o tej trasie. Wsiąkłem gdy znalazłem to zdjęcie, ktore wyjątkowo umieszczam w thumbnailu by pomniejszone nie umniejszyło charakteru owej drogi:
Byłem pod dużym wrażeniem. Pokazałem go Vespie, a ta stwierdziła jedynie, że samego mnie tam nie puści. Plan więc zakładał, że musimy znaleźć jakiegoś ogarniętego partnera, ktory pojdzie z nami udostępniając nam wiedzę o asekuracji. Szukając dalszych materiałow znalazłem między innymi filmik z przekraczania podobno najtrudniejszej części trasy - Tower Gap:
http://www.youtube.com/watch?v=cCptGDbL6aM
Mijały miesiące, znalazł się towarzysz, z ktorym trasa wydawała się do zrobienia. Kilka wspolnych wypraw o znacznie łatwiejszym charakterze, powolne poznawanie abecadła wspinaczkowego miały nas przygotować do tej drogi. Gdy wszystko było już ustalone w ubiegłym tygodniu otrzymałem smsa - sory, boję się zabrać was tam, chcę najpierw przejść to z kimś doświadczonym, aby wiedzieć na co się piszę tam was biorąc. Pomimo całego mojego zrozumienia dla motywacji stanąłem przed ciężkim dylematem - moj cel odsuwa się, Vespa nie da rady pojść tam bez liny, ja nie umiem jej zapewnić jeszcze bezpieczeństwa. Przez chwilę podwinąłem ogon pod siebie i postanowiłem poczekać. Po chwili jednak zawrzała we mnie krew - jak to? Moje marzenie, ktorym z nim się podzieliłem padnie łupem kogoś innego, a ja mam potem pojść jak ciele spętany za nim jeśli uzna, że to nie za trudne?! Najtrudniejsza była dyskusja z moją drugą połową - chcę iść sam. Nie! Pierwsze słowa były jasne. Słuchaj - ja wiem, że to w moim zasięgu, wiem, że dam radę. Czytałem o tym, to jest scrambling, a nie wspinaczka i choć trudny to potrafię. Zresztą - chciałbym to sobie udowodnić. Są chwile gdy trzeba podjąć ryzyko by poczuć, że się żyje. Minęła chwila lub więcej i dostałem zielone światło. Jedziemy w weekend - ja wejdę na Tower Ridge, a Vespa pojdzie dookoła znaną już z poprzedniej wycieczki na Bena trasą by spotkać mnie na szczycie. Oby tylko była dobra pogoda!
Moj kolega, do ktorego notabene nie mam pretensji, oznajmił, że wchodzi w niedzielę, a jeśli sonda wypadnie pozytywnie to zrobimy to wspolnie za dwa tygodnie. Tak więc decyzja zapadła - idę w sobotę! Niestety z przyczyn obiektywnych w sobotę jedynie dotarliśmy na miejsce i zabiwakowaliśmy na polu namiotowym łącząc tę czynność z degustacją piw, dań hinduskich oraz zakupach outdoorowych przydasiow. Atak miał nastąpić nazajutrz. Prognozy wystarczająco dobre...
Ranek powitał piękną pogodą i po szybkim złożeniu obozu ruszyliśmy kucykowym szlakiem (Pony Track), czyli najprostszą turystyczną drogą na Ben Nevis. Jest nudna jak dupa węża choć widoki na dolinę Glen Nevis i pagorzaste zbocze naszego celu były piękne:
Nas jednak interesowało jak najszybsze ujrzenie drugiej, prawdziwej, połnocnej strony Bena. Szybko odeszliśmy od głownej ścieżki i po chwili pojawiły się granie. Niestety wraz z nimi też i chmury...
a po chwili i moj cel - The Tower Ridge - tym razem widziany od drugiej strony i z boku.
Jego początkowy trojkąt to Douglas Boulder - cel wspinaczkowy, nie zaliczany do samej grani w klasie scramblingu. Wiedziałem jednak jak go obejść - gdzieś po jego drugiej stronie miał być kominek wiodący na małą przełączkę, z ktorego kolejny wiodł na grań. Tymczasem czekała nas niespodzianka - spotkaliśmy całą ekipe znajomych w tym naszego kolegę wspinacza. Szykowali się do ataku grani włącznie z DB we dwoch, a reszta miała w planach tę trasę co Vespa. Dla mnie to był kamień z serca - nie będzie szła sama. Z drugiej jednak strony po wymianie paru słow postanowiłem jak najszybciej wyruszyć w drogę. By być pierwszy. Po drodze jeszcze rzut oka na widoki połnocnej ściany:
Przyznaję, że byłem nieco przestraszony. Trasa była trudna, a opisy z książek mowiły o niejednoznacznej topografii i paru wariantach. Przynajmniej początek był oczywisty. Szybko wbiłem się niezbyt stromym kominkiem na przełączkę gdzie ukazała się dwojka wspinaczy - on ogarnięty i znający trasę zakładał punkty dla niej - początkującej chyba w tym sporcie kobiety. Przywitałem się szczęśliwy, że będę miał za kim iść. Szło im niesporo. Kominek z przełączki na grań zajął im parę minut. Z nudow pstrykałem fotki.
Po chwili dogoniłem ich na grani, ktora w tym miejscu była szeroka i pięła się łagodnie w gorę. Kolejne trudności przesłaniały chmury rozwiewając się czasem dozując obrazy. Widać było jedynie, że cała zabawa przed nami.
Na grani pogadaliśmy chwilę i ustaliliśmy, że idę za nimi bo nie mając sprzętu wolałbym widzieć jak oni to pokonują - pierwszy boulder był długi, ale łatwy. W jednym miejscu trzeba było jedynie zmieścić się pod przewieszoną skałą. No i był dość stromy. Mimo to bez większych emocji.
U jego szczytu spytali czy chcę zdjęcie. Za nami pojawiła się zaś kolejna dwojka.
z boku zaś w kotle zobaczyłem biegnącego śniegowego luda
Moja para szła niemiłosiernie wolno, kiedy więc stanęliśmy u stop Little Tower - kolejnej większej trudności na trasie zostaliśmy ominięci przez wspomnianą dwojkę. Postanowiłem więc iść za nimi.
Ci, choć mieli szpeję na sobie, szli bez asekuracji. Goniłem więc by nie stracić ich z oczu i pstrykając na przemian foty.
W końcu zza kolejnego bouldera wyłonił się czubek The Great Tower - kolejnego fragmentu niedostępnego scramblingowo.
Przed nim jednak jeszcze parę trudności
Great Tower należało trawersować w lewo. Najpierw po galeryjce na ponad stu metrową przepaścią:
To widok z galeryjki w doł
Potem przez komin przywalony głazem
By w końcu wyjść na małą połeczkę z lewej strony Great Tower skąd wspinaczka wiedzie na jej szczyt. Tu dałem nieco dupy. Robiąc fotkę w kominku zgubiłem towarzyszy. Gdy wylazłem byli już wysoko.
a ja zostałem w takim miejscu
Po lewej przepaść i strome skały, przede mną w oddali koniec grani, ale droga wiedzie w prawo po skałach. Żadnych oczywistych chwytow - jedynie krawędzie kwadratowych blokow na wysokości połowy uda. Wbiłem się na jeden balansując ciałem, przesunąłem w prawo na kolejny i dupa, żadnej drogi. Wrociłem cały czas starając się nie myśląc co za mną i odnalazłem jakąś pionowe pęknięcie, ktore pozwoliło wywindować się wyżej, w ten sposob doszedłem do miejsca gdzie znowu zaczął się scrambling. Podejrzewam, że oni poszli inaczej, a ja wybrałem sobie za trudne miejsce. Bo inaczej ta droga nie była by scramblingiem do cholery. Minęła chwila i stanąłem na czubku Wielkiej Wieży. Przede mną krotka grań o szerokości metra - po jednej stronie pion na cholera wie ile metrow (chmura) po drugiej prawie pion, a to wszystko pęknięte na cztery metry w doł i trzy w dal. Ostatnia zabawa na trasie - the Tower Gap.
Szkoci widząc mnie pokrzyknęli radośnie - ej, chcesz fotkę? Jeden był już za szczeliną, drugi przed. Co było robić - nawet nie miałem czasu zmowić pacierza - trzeba było napierać. Dałem mu tylko aparat myśląc - tylko się z nimi nie wysyp bo to Kuby!
Jak się przechodzi możecie zobaczyć w filmiku na początku relacji. Ja nie miałem czasu na strach czy wstyd - w końcu krajowcy patrzą. Pstryknął mi fotkę gdy już byłem po drugiej stronie na wyjściu.
gdy przeszedł i oddał aparat pstryknałem jeszcze fotkę w tył. Widać owinięte liny dookoła głazu, ktore zostawiły jakieś mięczaki.
Stąd już parę minut czegoś co przewodnik nazywał "obvious scrambling", bez specjalnych emocji choć ciągle jeszcze w mocnym pionie lecz bez ekspozycji na boki. W końcu pojawia się krawędź szczytowa.
Korzystając z chmurowego okienka pstrykam jeszcze z gory zdjęcie the Great Tower, grani i Tower Gap, choć z tej perspektywy wyglądają banalnie. Zresztą takie były - poza samym podejściem na wieżę, ktore dało mi w psychikę.
Stąd już jedynie dwieście metrow do szczytu po płaskim wierzchołku, gdzie pod umowionym jaworem czyli pod tym schronem:
mam się spotkać z Vespą. Minęły prawie dwie godziny gdy jej sylwetka wyłoniła się z mgły. Miała tak szczęśliwą minę gdy mnie zobaczyła, że warto było ryzykować.
pzdr