Dźwięk budzika wyrywa nas ze snu. Nierozbudzony jeszcze organizm próbuje ustalić gdzie jest. Rzut oka na zegarek. No tak. Na pewno nie jesteśmy nad morzem. Jest 5.30. Pobudka o tej godzinie? To muszą być góry. Wraz z rozbudzeniem powraca świadomość. Więc jesteśmy w Tatrach. Trzeba wstać. Wyjście z miłego, ciepłego śpiwora nigdy nie jest łatwe. Tym razem jednak ten etap przechodzi dziwnie gładko. Spoglądamy na niebo. Jest dobrze. W szarości poranka przebija się słoneczko. W nocy trochę wiało, więc jest duża szansa, że przesuszy. A dzień wcześniej zlewa była poważna. Ale póki co góra jeszcze w cieniu. Pierwsze promienie słońca pojawią się na ścianie dopiero za godzinę. Akurat tyle czasu potrzeba, aby tam podejść. A to niestety oznacza, że dolna część ściany może być jeszcze mokra. Niemiła to perspektywa, zwłaszcza, że od razu wchodzi się w trudności. Fragment pod białym obrywem i płyty na prawo od niego, gdy są mokre mogą sprawić sporo problemów. Z czasem i z wysokością będzie na pewno lepiej. Słońce i wiatr wysuszą skałę. A może nawet wszystko będzie już suche. W końcu w nocy nie padało i wiał wiatr. Tam wyżej nawet dość silnie. Nie ma co się martwić na zapas. Wszystko i tak się okaże jak zakończymy wszystkie poranne rytuały i podejdziemy w końcu pod ścianę.
Spakowane plecaki stoją przy ławce. Para z czajnika syczy. Jeszcze tylko zalanie termosu i wychodzimy. Poranne powietrze jest rześkie, ale podejście szybko rozgrzewa. Po chwili widać już górę. Słońce ogrzewa już sporą część ściany. Pierwsze promienie z początku oświetlające wierzchołek, z czasem przesuwają się powoli w dół. Coraz większe fragmenty ściany wydobywają się z cienia. Wschodnia wystawa ma swoje plusy. I bardzo dobrze. Niech suszy.
Po zejściu ze szlaku, trawiastą ścieżką wdrapujemy się na grzędę, którą dochodzimy w końcu pod ścianę. Przed nami szerokie w swej dolnej części żebro. To nasza droga. Żebro poprzecinane kilkoma małymi siodełkami, wprowadzające na małe wcięcie pod szczytem. Dobre dziesięć wyciągów.
Wszystko jest już skąpane w słońcu. Patrzymy w górę. Jest sucho. Pięknie. Idealne warunki. Grzeje słońce, nie jest za ciepło i wieje lekki wiaterek. Prognoza na cały dzień też jest dobra. Nic tylko łoić. Wypijamy małą herbatkę. Chciało by się z prądem. Prąd jednak spokojnie oczekuje na wieczór. Leży sobie w depozycie otulony mięciutkim ręczniczkiem i czeka na nasz powrót. Jeszcze tylko chwila na charakteryzację i przerzucenie kilogramów z plecaka na siebie. Otwarcie torby z butami to prawie jak otwarcie Puszki Pandory. Na szczęście wiatr nie daje nam tym razem odczuć tego wyrafinowanego aromatu. Żelastwo brzęczy przy tyłku, buty cisną palce, a liny grzecznie leżą sklarowane. Nie ma na co czekać. Nie jesteśmy tu dla przyjemności. Jeszcze tylko wydajemy sobie polecenia na dzisiaj z zakazem lotów i można napierać. Droga czeka.
Spoglądamy w górę. Barwiona wzorcem geograficznym skała, po kilku metrach szybko traci swój zielonkawy odcień i nabiera bardziej szarych barw. Jeszcze tylko spojrzenie na schemat i ruszamy. Najpierw prosto w górę pod biały obryw. Asekuracja jest dobra. Kości dobrze siadają w szczelinach. Po drodze można też wykorzystać wbite haki. Chwyty nie są ewidentne, trzeba się trochę natrudzić, aby coś znaleźć. Gdy nie mam pod ręką dobrych chwytów, wiem, że muszę kawałek podejść na nogach, a na pewno je znajdę. Obryw omijam z prawej. Jeszcze trochę w górę i znowu w prawo na płyty. Na płytach jest już trochę trudniej. Chwyty zrobiły się trochę mniejsze i nogami trzeba bardziej pracować na natarcie. Ale jest sucho więc trzyma dobrze. Gdyby było mokro, zapewne trudności by w tym miejscu wzrosły. Asekuracja na płytach już gorsza. Sytuacje ratuje hak. Wpinka i po chwili jestem przy pierwszym stanowisku.
Dwa spity. Solidne stanowisko zjazdowe. Czerwieni się w nim jakaś stara taśma. Przed nami jest teraz kilkumetrowy trawers przez skalną płytę. Też jest suchy. Więc reszta drogi będzie już sucha. Ewidentnych klam nie ma. Są tylko małe chwyty. Nogi też bardziej pracują na natarcie niż mają możliwość znalezienia jakiś dogodnych stopni. Ale to, że skała się lekko kładzie ułatwia przejście. Po trawersie jest wejście w komin. Miejscami dość kruchy. Poruszam się ostrożnie, aby nie strącać kamieni. Każdy chwyt zanim zostanie obciążony oglądam dokładnie. Nogi staram się stawiać w miejscach, które wcześniej wykorzystywałem jako chwyty i wiem, że nic mi stamtąd nie wyjedzie. Jest łatwo, ale kruchość spowalnia trochę przejście. Łatwość i kruchość często idą w parze. Komin ma tylko kilka metrów. Powyżej jeszcze kawałek w górę i jestem na wygodnej półce, która kończy drugi wyciąg. Dalej bez trudności trawiastą ścieżką na małe siodełko.
Przed nami czwarty wyciąg. Do pokonania mocno eksponowany, kilkumetrowy gzyms. Odpychająca skała powyżej gzymsu zmusza do lekkiego obniżenia się. Ręce na gzymsie, nogi na małych stopieńkach. Spoglądam w dół. Tu już jest spora ekspozycja. Przydała by się jakaś klama. Ale zamiast klamy jest tylko leżąca na gzymsie skała. Nic lepszego nie znajdę. Jest sporych rozmiarów i wygląda na dobrze zaklinowaną. Szybka decyzja. Trzeba ją wykorzystać. Jednak dla pewności nie obciążam jej ciągnąc na siebie, tylko wypieram się na niej wchodząc z powrotem na gzyms. Jeszcze kawałek i trawers się kończy. Kolejne stanowisko. Dalej jest krótki wyciąg bez trudności, robimy więc go korzystając z asekuracji przez ciało. Tak zawsze trochę szybciej. Wchodzimy na kolejne małe siodełko. Tutaj dopiero pojawia się pierwsza możliwość wycofu. Trawiasta, w miarę widoczna ścieżka do przełęczy. Wcześniej ze względu na przebieg drogi można wygodnie wycofać się zjazdem tylko po pierwszym wyciągu. Wyżej pozostaje już tylko dojście do miejsca gdzie właśnie teraz stoimy i wycof po trawkach na przełęcz. Ale wycofywać się nie zamierzamy. Pogoda trzyma, a skała jest sucha jak pieprz.
Przed nami jeden z trudniejszych wyciągów drogi. Kawałek ładnej wspinaczki. Ścianką w górę, dojście pod przewieszkę i ominiecie jej z prawej strony. Na ściance pod przewieszką widać ring. Solidny ring to element, który zawsze wzmacnia trochę psychikę. Na ściance jest łatwiej, trudniejszy fragment jest dopiero za ringiem, przy trawersowaniu pod przewieszką. Można to przejść pod samym okapikiem, albo strawersować trochę niżej.
Przechodzę przez ściankę bez problemów. Jestem już pod przewieszką. Tutaj mnie jednak przyblokowało. Szukam jakiś wygodnych klem. Nie znajduje nic. Sięgam w górę do przewieszki. I tam też nic nie ma. Czuje jak mi przyspiesza oddech. Jestem w niewygodnej pozycji. Zmęczenie powoli napływa do rąk. Im dłużej tak zostanę tym będzie jeszcze gorzej. W dodatku noga zaczyna wystukiwać dziwne rytmy. Wiem co to jest. I co to oznacza. Telegraf. To noga wysyła do głowy jakąś niepokojącą wiadomość. Nie mogę tu zostać ani chwili dłużej. Trzeba inaczej. Wybieram ten niższy wariant. Jest tam skośna rysa uciekająca w prawo do góry. Czyli zgodnie z przebiegiem drogi. Przypominam sobie głos Szymona na Rysie Długosza w Kobylańskiej: "Rysa to nie kończący się ciąg chwytów". Więc chwyty już mam. Na nogi tylko małe stopieńki zawieszone nad ekspozycją, albo stawianie stóp na natarcie. Ale to wystarczy, aby obejść przewieszkę. Musi wystarczyć. Schodzę trochę w dół. Chwyty w rysie są dobre. Pomału więc posuwam się w prawo i lekko do góry wyszukując jakieś małe stopnie na nogi. Oddech i tętno znowu szybko wzrastają. Poziom adrenaliny musiał gwałtownie skoczyć. Wszystko potęguje jeszcze spora przestrzeń pod nogami. Ręce przesuwając się w rysie wyszukują chwyty. Nogi poszukują czegokolwiek, na czym można by pewnie stanąć. Myśli koncentrują się tylko na tym. To odizolowuje od wszystkiego. Inne rzeczy są nieistotne. Reszta została na dole i nie ma teraz znaczenia. Do myśli dociera jeszcze tylko jedno. Świadomość zagrożenia. A to zawsze powiązane jest ze strachem. Strach przeszkadza. Potrafi czasem na pewnym chwycie rozluźnić palce. Trzeba z nim walczyć. Ale to chyba właśnie to przełamywanie obaw i te kilka godzin, kiedy nie myśli się o niczym innym, tylko o drodze powoduje, że chce się to robić. Choć i wcześniej nieraz strach podszeptywał pytanie "Co ja tu robie? Byle już skończyć tę drogę. Znaleźć się jak najszybciej na ziemi. Nigdy więcej". To jednak chwilowe zwątpienia. Szybko przechodzą. Przynajmniej na razie.
Teraz pod przewieszką świadomość zagrożenia dociera do mnie trochę mocniej. Pod nogami przestrzeń. Między mną a ringiem jest osadzona tylko jedna kość. Jakby wyskoczyła będzie spore wahadło zakończone niechybnie na ściance ograniczającej płytę z lewej strony. Jestem już dobre kilka metrów od ringu. Kość wygląda na dobrze zatartą. Ale może poprawić? Nie. Trzeba po prostu to przejść. To nie czas i miejsce na poprawianie. Jestem już na prawym skraju przewieszki. Teraz tylko w górę i wyjdę na skałę powyżej. Są wygodne klemy. Wychodzę. Oddech powoli się wyrównuje. Emocje zaczynają opadać. Tutaj zakładamy kolejne stanowisko, które za chwilę i tak będzie przeniesione kilkanaście metrów dalej, pod kolejną ściankę.
Siódmy wyciąg zaczyna się od wspinaczki czwórkową płytą. Dolny fragment przypomina wspinaczkę w skałkach. Na dole duża trawiasta półka. Brak ekspozycji. Miła odmiana po mocno psychicznym wyciągu z przewieszką. Płyta puszcza bez większych problemów. Wpinka w stały punkt, potem dołożenie jakiejś kosteczki i wyjście z płyty w małe zacięcie. Następnie łatwym terenem w stronę turniczki przypominającej trochę fajkę. Tutaj kolejne stanowisko. Dalej jest łatwy wyciąg omijający turniczkę i wprowadzający na kolejne siodełko, więc asekurujemy się znowu przez ciało. To kolejne miejsce, z którego jest możliwy wycof do przełęczy. Jednak trawki tutaj są już bardziej strome. Jakby przylało, nie chciałbym się tedy wycofywać. Czas na małą przerwę. Wyjmuje termos z plecaka i nalewam do kubka herbatę. Słońce cały czas grzeje. Tatrzańskim zwyczajem pojawia się już trochę chmur. Ale to nic poważnego. Zlewy z tego nie będzie. Rozglądam się wkoło. Jest pięknie, choć okoliczne szczyty spowite są już lekką mgiełką. Postrzępiona grań, którą w czasie wspinaczki mogliśmy dojrzeć z lewej strony jest już blisko. Prawie na naszej wysokości. Chowam termos. Patrzymy jeszcze na schemat i ruszamy.
Przed nami kolejna czwórkowa ścianka. Skośna rysa ułatwia wspinaczkę. Ręce dość sprawnie odnajdują chwyty. Przechodzę gładko i bez problemów. Kolejna, tym razem łatwiejsza ścianka kończy wyciąg. Jeszcze tylko przewiniecie na prawą stronę żeberka i założenie stanowiska. Koniec drogi już bliski. Wierzchołek jest już na wyciągnięcie ręki. Jest niepozorny. Prawie nie odróżnia się od reszty grani. Dziesiąty wyciąg to już łatwy trawers poniżej krawędzi żebra, wprowadzający na małe wcięcie tuż pod wierzchołkiem. Ostatnie stanowisko. Taśma ląduje na skalnym zębie. Na karabinku zakładam dwie wyblinki. W przestrzeń leci "Mam auto". Po chwili czuję, że mogę już wybrać resztę liny. Z dołu dobiega "Koniec". Wpinam karabinek w stanowisko. Przekładam przez niego liny i wpinam do Reversa przy uprzęży. "Możesz iść". Teraz pozostaje jeszcze tylko ściągnięcie partnera i wejście na sam szczyt.
Pogoda cały czas trzyma. Siedzimy chwile na szczycie rozglądając się wokół. Odpoczywamy. Napawamy się widokiem i spokojem. Potem zwijamy liny, zmieniamy buty i chowamy do plecaków cały sprzęt z wyjątkiem kasków. Teraz czeka nas kruche zejście na przełęcz i dalej w dół wzdłuż pięknej, skalnej ściany. Kilka zespołów jeszcze na niej walczy. My już jednak tylko myślimy o piwie i jedzeniu w schronisku. Ta chwila schroniskowej przyjemności to największa motywacja do szybkiego skończenia drogi. Przypominamy też sobie, że na dole czeka na nas prąd w płynie.
Schodzimy w dół spoglądając czasami na mijaną po drodze ścianę. Lita skała, okapy i mokre po ostatniej zlewie kominy wyglądają na niedostępne. Wypatrzone w ścianie kolorowe kaski przypominają jednak, że tak wcale nie jest. Może kiedyś. Choć już kawałek z tego tortu zdążyliśmy uszczknąć. Za jakiś czas pewnie skubniemy jeszcze kawałek. Jednak te najpiękniejsze drogi są w tej chwili poza naszymi możliwościami.
Przyjemnie spędzony dzień. Piękna pogoda i piękne okoliczności przyrody. I piękna, długa droga. Droga, której przejście dało sporo satysfakcji. Na pewno warta powtórzenia. Czego chcieć więcej? No może tylko jeszcze szklanki piwa i pełnego talerza w schronisku. Ale i to niebawem nastąpi jako zasłużone dopełnienie dnia.
A dopełnieniem dopełnienia stanie się jeszcze wieczorem ten ręcznikowy depozyt.
Podziwiam tych co dotarli do końca tekstu