a w zasadzie wku****go Thora.
Wyspa leżąca na północy Atlantyku targana wiatrem, pełna sprzeczności kraina ognia, lodu, Wikingów, przepięknych Elfic i drogiego alkoholu.
Miejsce, za którym szybko można zatęsknić mimo, że potrafi ostro dać się we znaki.
Gdy tylko podomykałem formalności, zarezerwowałem bilet i byłem już pewny, że moje tegoroczne lato nie koniecznie będzie upalne - rozpocząłem akcję wyszukiwania celu. Wybór nie był zbyt oryginalny, chyba każdy kto chce spróbować jak smakują góry w Islandii w końcu trafi do Skaftafell. Są tu przepiękne góry, największy lodowiec Europy Vatnajökull o powierzchni ponad 8100 km² oraz najwyższy szczyt Islandii – Hvannadalshnúkur 2109,6 m n.p.m. - „Kłanadalsznjiuker” bo jakoś tak to wymawiali miejscowi to piękna i nie trudna technicznie góra, na którą jednak należy przeznaczyć jakieś 10 – 15 godzin i mieć ze sobą trochę zimowego sprzętu. Spróbowałem.. nie udało się – takie są góry. Mój błąd, że przeznaczyłem na przyatakowanie szczytu tylko dwa dni.. jak się później okazało 2 i 3 lipiec nie był dobrym wyborem ze względu na szalejącą pogodę, silny wiatr i słabą widoczność. Już w drodze do Skaftafell - 1 lipca zaczęło się sporo nieciekawych atrakcji – prawie huraganowy wiatr targał autobusem we wszystkie strony, jakby tego było mało wybiłem sobie bark, po raz pierwszy w życiu (teraz to pewnie nie ostatni..) - dziwaczne uczucie..
Ale nie traciłem czasu.. nie mogłem nie posłuchać serca bicia skały, nie mogłem też sobie odmówić zaznaczenia terenów.. ale o tym później.
W pierwszych dniach wyruszyliśmy z Reykjavíku w stronę „Wrót piekieł” - czynnego wulkanu mierzącego 1491 m.n.p.m o wdzięcznej nazwie „Hekla”.
Aby lepiej się jej przyjrzeć wchodzimy na „jakąś tam górę o dziwacznej nazwie” mierzącą jakieś 900 m.n.p.m.
Dopiero po wejściu na górę okazuje się, że jesteśmy na Marsie, a ta „jakaś tam góra” kryje wygasły krater
Znaleźliśmy też skrzynkę z książką wpisów dla śmiałków udających się na szczyt „Hekli” był tam wpis chłopaków z Poznania, którzy napisali, że cieszą się, że już są na dole i zahaczyli trochę o klimaty i misję ponieważ jak wyznali – znaleźli na szczycie puszkę browca, którą właśnie opróżniają – skądeś jakbym znał takie akcje.. (nasi tam byli?)
W dniach 1 do 4 lipca rezerwujemy miejsca w gesthausie „Bolti” i udajemy się w kierunku wcześniej wspomnianego Skaftafell. Jeszcze będąc w kraju nawiązuję kontakt z „Islandzkimi przewodnikami górskimi”, którzy zapewniają na miejscu sprzęt, linę na zasadzie wynajmu lub wspólnego wejścia – ponieważ nie mam doświadczenia na lodowcach wybieram to drugie – tym bardziej, że nie mam też ekipy, a na lodowcu zdaje się warto być z kimś związanym, choćby liną.. z rozsądku – nie koniecznie z uczuciami.
Aby tu dotrzeć przejechaliśmy przez księżyc, szare żwiry i cieki wody z topniejącego lodowca zmierzające do oceanu, dlatego okolica robi niesamowite wrażanie – nagle księżyc się kończy i zaczyna się jakiś Ekwador, oaza, niesamowita zieleń, mnóstwo życia.. ale góry „mojej” nie widać. W oczekiwaniu na godzinę 20, po której mamy otrzymać dokładną prognozę pogody na kolejny dzień podchodzimy pod jęzor lodowca..
To tutaj „lodowiec oddaje wszystko co wcześniej zabrał” – taka historia wydarzyła się i tutaj. Dwóch brytyjskich studentów oraz ich profesor zaginęło bez śladu w 1953 roku, zagadka ich zaginięcia została wyjaśniona 50 lat później kiedy w 2003 roku znaleziono ich sprzęt i kamp oddany przez lodowiec.
Dostajemy prognozę.. jest fatalna. Dlatego też w kolejnym dniu udajemy się na Jökulsárlón - lagunę lodowcową, to właśnie tutaj powstają mniejsze góry lodowe udające się na wody północnego Atlantyku celem zatopienia jednostek Krigsmarine.
Następnie po obiedzie trochę lokalnych szlaków
Organy Thora, czy coś..
No i kiedy dochodzi godzina 21 dostajemy telefon, tym razem ma się ostatecznie wyjaśnić czy w ogóle będzie nam dane przyatakowanie „naszej góry” – niestety dowiadujemy się, że mimo słonecznej pogody w górach będzie porywisty wiatr.. prawdę mówiąc chyba trochę dmuchają na zimne, widział ktoś góry w których by nie wiało - se myśle..
Trudno – jakaś szybka zmiana planów – być tu u podnóży Vatnajökull i nie postawić nogi na lodowcu DKD! (dramat ***** dramat). Pytam jak w niższych partiach bo jestem nieco zdesperowany – mówią, że jest ciekawa alternatywa – postanawiamy skorzystać.
Poruszony pięknem tutejszych krajobrazów i niesamowitą chwilą postanowiłem, że nadszedł czas na mój debiut literacki i właśnie tutaj po raz pierwszy ujrzy światło dzienne mój poemat, który przybijam do lodowca dla potomnych
Ponieważ zauważyłem, że od paru dni słońce jakoś tutaj nigdy nie zachodzi – postanowiliśmy zaryzykować i po obiedzie udać się na 10 kilometrowy górski szlak – „może dzisiaj też nie zajdzie?” w ilu jeszcze głowach tego dnia padało to pytanie.
Tu lodowiec nie kończy się charakterystycznym jęzorem – tutaj kończy się urwiskiem, to był mocny widok
Jakieś tunele aerodynamiczne czy coś…
Postanawiam posłuchać serca bicia skały.. zatopiłem się w miękkim i ciepłym mchu.. mechu.. no tym takim zielonym – i odpadłem.. usłyszałem szum gorących źródeł, topnienie lodowca i gazy wydobywające się w tonacji barytonu z pobliskich wulkanów, a nie tym razem to nie wulkan..
Wchodzimy na Kristinartindar, z którego możemy podziwiać granicę największego lodowca Europy
Około godziny 21 odsłania się nam po raz pierwszy nasz niezrealizowany cel Hvannadalshnúkur
oraz „święty kurczak”
Powrót ze Skaftafell, także ciekawy.. jechaliśmy terenowym autobusem, który przejeżdżał przez szczyty niektórych wzniesień po jakiejś wydeptanej ścieżce
Hvannadalshnúkur… nie zdobyty – źle bo.. nie dobrze. Dobrze bo teraz jest tylko kolejnym argumentem, żeby wrócić na tą piekielną wyspę.