Wśród natłoku obowiązków uczelnianych i innych udało mi się w końcu jakoś znaleźć wolny weekend i wyskoczyć w góry. Długo zastanawiałem się gdzie jechać i jak to zorganizować. W końcu stwierdziłem, że wrócę w Aladaglar. To jedyne góry, o których miałem jakieś szersze pojęcie. No i przede wszystkim miałem ich mapę. A o to w Turcji niestety bardzo ciężko.
Dwa tygodnie poszukiwania namiotu i karimaty skończyły się znalezieniem sklepu ze sprzętem turystycznym. Znajdował się w sąsiedniej miejscowości. Nie było by w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że mieszkam w piątym co do wielkości mieście Turcji i tutaj takiego sklepu nie mieli, chociaż gór dookoła mnóstwo.
Ten jedyny był wielkości 2x2m. Namiotów mieli aż 3 modele

Wybrałem najlżejszy (trzyosobowy). Lepsze noszenie tych 3-4kg, niż spanie w schronisku w Demirkazik.
W piątek rano wyjazd autobusem do Nigde, potem busikiem do Demirkazik. Niestety jak sie później okazało busik nie wjeżdżał do wioski, a przejeżdżał tylko drogą oddaloną 5 km od niej. Kierowca proponował mi załatwić transport, ale podziękowałem. Za ok. 20zł wolę się przejść.
Tu wysiadłem z busika:
Trochę kropi deszcz. Pogoda nie wygląda ciekawie, ale trzeba iść. Po stu metrach zatrzymał się jakiś samochód, o ile można tak nazwać tego starego gruchota. Ledwo się zmieściłem z plecakiem na tylnim siedzeniu. Był tam jeszcze jakiś Turek i parę worków nie wiadomo z czym. Po kilku minutach dotarliśmy do wsi. Taka mała, zapadła dziura:
Potem dróżką w górę, obok schroniska i po kilkunastu minutach wejście w wąwóz Karamik:
Przy wejściu do niego minąłem stado krów i osłów pędzonych przez pasterza. Zas...ły cały wąwóz. Idę więc slalomem między krowim łajnem. A samo podejście ciężkie. Plecak wypchany po brzegi ciągnie w dół. Po około 2h wychodzę na halę nad wąwozem. Trochę pada deszcz, trochę świeci słońce. Co 15 minut pogoda się zmienia. Ale widoczki generalnie ładne. W oddali widzę pasące się konie. Nad głową przelatują przeróżne ptaki. I w około żadnego człowieka, oprócz mnie.
Po godzinie dochodzę do doliny gdzie nie ma już żadnej roślinności i zalega trochę śniegu.
Zachodzi słońce, więc powoli trzeba myśleć o znalezieniu miejsca na nocleg.
Ponieważ nie mam zbyt ciepłego śpiwora miałem spać poniżej granicy śniegu, ale najwyżej jak mi się to uda. Co do pierwszego, to nie do końca mi to wyszło. Jedyne płaskie miejsce jakie znalazłem było częściowo w śniegu. Za to wysokość odpowiednia (ok. 2700m). Namiot rozbiłem na dnie doliny, w miejscu osłoniętym od spadających kamieni i śniegu. W lekkim zagłębieniu dla ochrony przed wiatrem.
Tak więc jestem sam. Dookoła tylko góry. Do najbliższych ludzi co najmniej kilka godzin drogi. Ciężko o taki spokój w polskich górach.
Powoli się ściemnia i robi się coraz zimniej:
Chowam się do namiotu i wchodzę do śpiwora. Noc nieprzyjemna. Zimno. Śpiwór owijam folią NRC, żeby było cieplej. Na szczęście nie ma wiatru, ale w namiocie temperatura i tak poniżej zera (woda w butelce zamarzła). Niestety nie mam nawet butli z gazem, żeby zrobić do picia coś ciepłego. Co chwilę się przekręcam, żeby się rozgrzać. Przysypiam na kilkanaście lub kilkadziesiąt minut i budzę się z zimna. W końcu zaczyna świtać. Wstaję trochę po piątej, trzęsącymi się z zimna rękoma pakuję namiot i ruszam w górę. Powoli wstaje nowy dzień. Słoneczko oświetla szczyty:
Robi się przyjemnie ciepło. Kamienie zmrożone, więc nie osuwają się spod nóg zbyt często. Planuje dojść na przełęcz 3200 pod Demirkazik i zejść na jej drugą stronę do Doliny Narpiz. Wygląda na to, że nie powinno być z tym problemów. Dochodzę do stromej ściany i nią pod górę. Wchodzę do cienia, żeby uniknąć topniejącego śniegu. Idzie się bardzo ciężko. Śniegu jeszcze dosyć dużo. Zapada się czasami do kolan. Nie wygląda bezpiecznie. W niektórych miejscach zmarznięta skorupa przykrywa sypką kaszę. Odcinki takie przechodzę nerwowo od skały do skały. Nieopodal ślady po świeżych lawinach. Stok ma duże nachylenie. Idę czasami na przednich zębach raków. Dookoła pełno śladów po spadających kamieniach.
W miejscu w którym idę jeszcze nic nie leci, ale po przeciwnej stronie ciągle słychać łomot. Podejście dłuży się niemiłosiernie. Idę już około dwóch godzin, a wydaje mi się, że niewiele przeszedłem. Słońce coraz wyżej. Oświetla szczyt ściany pod która idę. Co chwilę coś spada. Kamienie wielkości pięści jak pociski przelatują ze świstem kilka metrów ode mnie. Robi się coraz niebezpieczniej. Co chwilę słyszę jak coś spada. Zaczynam się bać na serio. Chcę jak najszybciej wyjść na przełęcz gdzie to niebezpieczeństwo już minie. Po około 3 godzinach stok trochę się wypłaszcza. Już prawie nic nie leci obok mnie. Coś mi tu jednak nie pasuje. Przede mną, za przełęczą wyłania się jakiś ogromny szczyt.
Po godzinie w końcu docieram do szerokiej płaskiej przełęczy. Teraz już wiem, że musiałem coś pokręcić. Przede mną Demirkazik (3756m) – najwyższy szczyt Aladaglar:
Jego północna ściana wygląda imponująco. Około tysiąc metrów wysokości. Problem w tym, że po wyjściu na przełęcz miałem go mieć po prawej stronie, a nie przed sobą
Wygląda na to, że pomyliłem drogi i skręciłem trochę za wcześnie. Z dołu nie było tego widać. Jestem tuż obok przełęczy miedzy Dużym i Małym Demirkazikiem. Zastanawiam się co dalej robić. Jestem zmęczony tym podejściem. Pogoda rozleniwia. Odpoczywam. Podziwiam widoki.
Słońce praży i topi śnieg. Ze ściany Demirkazik co kilkadziesiąt sekund coś spada z łomotem. Ten hałas przypomina mi o tym, że robi się coraz niebezpieczniej. Pod ścianą ogromne lawinisko:
Muszę gdzieś zejść. Mam w zasadzie 3 możliwości:
- wrócić tą samą drogą
- przełęczą między Dużym i Małym Demirkazikiem zejść do doliny i stamtąd na halę gdzie byłem wczoraj
- do dolinki pod Demirkazik poniżej lawiniska ze zdjęcia powyżej.
Trzecią możliwość odrzucam od razu, ponieważ nie widzę końca doliny. Może kończyć się progiem, z którego nie dam rady zejść. Nie chciałbym skończyć jak kiedyś Draeg. Pozostają więc dwie możliwości. Idę 100 metrów na przełęcz, żeby zobaczyć jak wygląda zejście. Wolałbym nie wracać przez stok ostrzeliwany kamieniami, którym tutaj wszedłem. Niestety wszystko zaczyna zachodzić mgłą i zanim dochodzę do przełęczy już nic nie widać. Czekam jeszcze kilkanaście minut, ale się nie przejaśnia. Słyszę tylko duży łomot spadających kamieni gdzieś ze zboczy doliny. Postanawiam wracać tą samą drogą. Gęsta mgła chroni śnieg przed słońcem. Wydaje się, że trochę ucichło. Kamienie spadają już co kilka minut, a nie kilka sekund. Może to jest właśnie moja szansa na zejście stąd. Prawie biegnę. Dobrze, że widać ślady, bo w tej mgle straciłem zupełnie orientację. Znowu od skały do skały, trochę zsuwam się po tej kaszy. Czasami przodem do stoku na przednich zębach raków. Byle by szybko. Kilka razy słyszę świst kamienia obok. Mgła zaczyna się unosić. Widzę co mam pod sobą. Na trasie żadnych skał. Siadam więc i robię ponad stumetrowy dupozjazd. Uciekam w bezpieczne miejsce. Uffff!!! Niesamowita ulga. Zszedłem w jakieś 30 minut (wychodziłem chyba 4h).
Schodzę do dna doliny gdzie kończy się śnieg, ściągam raki i odpoczywam.
Wszystko topnieje błyskawicznie. W miejscu gdzie stał mój namiot nie ma już ani trochę śniegu.
Siedzę i rozmyślam. Z żalem postanawiam wrócić już dzisiaj. Nie ma tu zbyt dużych szans pochodzenia gdziekolwiek. Jestem sam, więc ryzyko jest zbyt duże. Na komórce brak zasięgu, dookoła nikogo nie ma. W razie jakiegoś wypadku nie mam co liczyć na pomoc.
Zejście podobną trasą jak wczoraj. Chcę zobaczyć jeszcze wąwóz Cimbara, więc z hali idę trochę okrężna drogą. To miejsce bardzo popularne wśród wspinaczy skałkowych. Jest jeszcze przed sezonem więc zupełnie tam pusto. Spotykam tylko stadko kozic i słyszę mnóstwo ptaków w około.
Zejście wąwozem nie pozbawione jest przygód. Po prawie 3 godzinach zejścia dochodzę do miejsca, które wygląda na nie do przejścia. Wąwóz ma tutaj szerokość około 3m i nagle opada kilkumetrowym progiem skalnym w dół. Jest to dno okresowego strumienia, więc skała gładka jak szkło. Cofam się kilkadziesiąt metrów w poszukiwaniu jakiegoś wyjścia do góry, ale okazuje się, że nie ma obejścia. Muszę jakoś zejść tym progiem. Jeżeli mi się to nie uda, to muszę się wrócić 3h pod górę na halę. Jestem zrezygnowany. Zostawiam plecak na brzegu progu i próbuję zejść. Jakimś cudem się to udaje. Idę w dół zobaczyć co mnie dalej czeka. Kolejne progi skalne, przeciskanie się pod skałami na leżąco i przeskakiwanie nad szczelinami skalnymi. Wracam po plecak. Wspinam się do połowy progu i ściągam go za wystający pas biodrowy. Spada z łomotem na ziemię. Przechodzę kilka kolejnych newralgicznych miejsc i dochodzę do miejsca gdzie wąwóz się rozszerza i wygląda na łatwiejszy. Stąd jeszcze jakieś 30 minut do drogi do wsi Demirkazik. We wsi jestem około 17:40. Jakiś wieśniak proponuje mi nocleg. Chcę jednak wrócić do Mersin, więc odmawiam. Pytam o autobus do Nigde. Po dlugich tłumaczeniach w końcu domyślam się o co mu chodzi. Ostatni autobus odjeżdża za niecałe 15 minut z drogi głównej oddalonej od wioski o 5 km. Proponuje mi podwiezienie swoim „jeepem” za 10YTL (20zł). Drogo, ale to jedyna możliwość, a czas ucieka. Zgadzam się więc na to rozwiązanie. Biegnie za dom po samochód. Okazuje się, że ledwo co to jedzie. Siedzenie na którym siedzę jest nie przymocowane i bujam się na nim jak w kołysce. Przyciśnięcie hamulca powoduje podskok samochodu jak na jakimś garbie. Na szczęście zdążyliśmy na autobus. I jeep jakimś cudem się nie rozleciał. Ostatecznie płacę 8YTL, bo nie mam więcej drobnych. Dla porównania autobus do Nigde (60km) kosztuje tylko 5YTL

Trzeba płacić za luksusy.
Prawdopodobnie był to mój ostatni pobyt w Aladaglar, więc odjeżdżam stamtąd trochę z żalem i niedosytem, że nie udało się nic zdobyć.