12-13.03.2011, Dolina Złomisk i okolice
uczestnicy - Explorer, fanatyk, Lukasz_, Krabul
Po ciężkim tygodniu pracy i jeszcze cięższych zakupach z Biedronki pora ruszać w drogę odpocząć od miejskiego zgiełku w tatrzańskich śniegach. Tym razem nie byłem zmuszony do męczącej jazdy bezpośrednio z Wrocławia – na nocleg z piątku na sobotę zatrzymuję się u Łukasza (dzięki!) w Nowej Hucie i stamtąd ruszamy przed czwartą rano na południe zabierając po drodze jeszcze Marcina i Michała. Jazda dłuży się niemiłosiernie, do pokonania nawet z Krakowa spory kawałek. Przed siódmą rano parkujemy auto w Popradskim Plesie i szybko pokonujemy asfalt do schroniska. Po przepakowaniu i tyle krótkim co bezcelowym oczekiwaniu na kogoś gwarantującego rezerwację noclegu machamy ręką i wychodzimy na szlak. Ktoś wpadł na dobry pomysł, aby zostawić przy okienku kartkę z prośbą o zajęcie 4 miejsc, która oczywiście nic nie dała. Ot, uroki „hotelu górskiego”.
Lżejsi o kilka kilogramów schodzimy nad brzeg jeziora aby przez krótką chwilę maszerować magistralą w kierunku Osterwy. W wiadomym punkcie, którego nie sposób przeoczyć skręcamy w lewo i rozpoczynamy podejście dolnym piętrem Doliny Złomisk. Ambitny plan szczytowy nie zakładał pierwszego poważnego problemu już kilkaset metrów od schroniska. Oto ścieżka nieoczekiwanie trafia na wysoki próg skalny uzbrojony w drabinkę znacznie większą od znanego z forumowych dyskusji żelastwa znad Koziej Przełęczy. Ogromna ekspozycja, skorodowane szczeble i wypadające śruby spowodowały zwątpienie na początkowo pewnych siebie twarzach. Kiedy byliśmy o krok od wyciągnięcia szpeju, jeden z chłopaków przeszedł trudności na żywca. Nikt nie chciał być gorszy i daliśmy sobie radę, ale ziarno niepewności zostało zasiane już w pierwszej fazie wędrówki.
1. Marcin łoi morderczą drabinkę
Podejście Złomiskami w słoneczny wczesnowiosenny poranek nawet z ciężkimi „garbami” to sama przyjemność. Obraliśmy kierunek na Dolinkę Rumanową pokonując to bardziej to mniej strome odcinki. A wokół nas ogromne tatrzańskie granie stopniowo uciekały w dół. Najpiękniej z doliny prezentuje się oczywiście Wysoka, w niczym nie ustępuje jej Żłobisty i Kończysta, a nawet niepozorna Tępa z tej strony jest dość efektowna.
2. Tępa z podejścia do Dolinki Rumanowej
Po niecałych dwóch godzinach spokojnego marszu osiągamy Dolinkę Rumanową, gdzie należało podjąć decyzję co do dalszej drogi. Musieliśmy wydostać się na pochyły taras leżący pod główną granią na odcinku od Gankowej Przełęczy przez Rumanowy aż w kierunku Żłobistego. Prowadzą do niego trzy żleby – trzy potencjalne kierunki naszych następnych działań. Środkowy odrzuciliśmy najpierw jako najmniej wybitny, ginący gdzieś w połowie ściany. Większość osób chodzi prawym, jednak to rozwiązanie wymaga później trawersu tarasu, na który nie za bardzo mieliśmy ochotę. Wybraliśmy więc lewy, kończący się wąskim kominkiem, który „jakoś się przecież przejdzie”. Jak wspaniały był to wybór mieliśmy przekonać się w najbliższych kwadransach. W żlebie „panowały betony” więc szybko robiliśmy wysokość aczkolwiek mięśniom łydek nie za bardzo się to podobało. Po jakimś czasie docieramy pod kluczowe trudności. Kilka metrów niżej pod ogromnym głazem znajduję mini pole śnieżne – może metr na metr płaskiej przestrzeni, na której można chwilę odpocząć. Łukasz z Michałem wyszli wyżej powalczyć z rynną, a Marcin dołączył do mnie. Po kilku chwilach naszym oczom ukazały się wyjeżdżające żlebem kawałki lodu, skał i śniegu. Wrażenia audio również były pierwsza klasa – walenie czekanami oraz soczyste motyle nogi niosły się hen w dół do Doliny Złomisk. Po pilnej obserwacji lotu kolejnego sporego głazu w dół żlebu Marcin nie wytrzymuje: „A zostawicie nam trochę gór, panowie?”. „Wy się lepiej nie śmiejcie tylko ubierajcie majty bo tu hardkor jest. Może na górze stan założymy”. Odpowiedź z góry nie jest optymistyczna. Potulnie ubieramy uprzęże. Jest niewygodnie jak cholera, ale śmiejemy się że w Himalajach na takich platformach to dwa namioty się stawia. Żartując sobie beztrosko zauważamy jak Łukasz woła do nas z bezpiecznych skałek położonych już ponad żlebem. Trzeba się zbierać. Pierwszy wychodzi Marcin. Pokonuje łatwych kilka metrów a potem zawiesza się w pierwszym kominku. Trzy metry stromizny pokrytej cienką lodową polewką. Idzie mu opornie ale w końcu przechodzi trudności. Drugi bliźniaczy kominek znajduje się kilka metrów wyżej. W tym czasie jak już rzeźbię w pierwszym. W lodzie nic nie trzyma. Jak się wbije czekan słabo – nie siedzi, jak mocno – odłamuje się, raki zgrzytają po skale. To jest jakiś dramat. Czuję jak zaczynam telegrafować lewą nogą, na której mam prawie cały ciężar ciała. Po chwili zjeżdża ona dobre 20 cm w dół, a ja rzucam się jak ryba wyjęta z wody jakimś desperackim ruchem wyciągając się do bezpieczniejszego terenu. Marcin tymczasem był już na górze, reszta założyła stan i wpinam się do liny. Drugi kominek przechodzę z podobnymi trudnościami . To było najtrudniejsze miejsce jakie kiedykolwiek pokonałem w górach. Dla wielu pewnie banalne. Kiedy siadam ciężko na śniegu dopiero dociera do mnie, że ledwo czuję dłonie. Od początku szedłem w cienkich „wewnętrznych” rękawiczkach, zapomniałem je zmienić w żlebie i teraz płaciłem słoną cenę. Podczas walki w lodzie i śniegu całe przemokły i prawie straciłem czucie w palcach. Szybko włożyłem puchowe rękawice i wystawiłem na słońce. Kiedy wracało krążenie chciało mi się krzyczeć – w życiu nie przeżyłem takiego bólu rąk. Na szczęście szybko minął.
3.4.5. Żleb, którym podchodziliśmy w stronę Gankowej Przełęczy
Dalsza droga na przełęcz nie przejawiała większych trudności. Grań osiągnęliśmy nieco ponad nią. Otworzył się ciekawy widok na północ ze sporą lufą w stronę Doliny Kaczej. Wyciągamy szpej i ustalamy dwójki szturmowe. Przygotowania zajęły sporo czasu a wiatr wiejący znacznie mocniej niż w dolinie spowodował spore uczucie zimna. Podejście rozpoczęliśmy spokojnym mikstowym terenem. Po pewnym czasie grań bardzo się zwęża – do kilkudziesięciu centymetrów. Dobre warunki śniegowe sprawiają, że czujemy się dość pewnie. Michał często zakłada przeloty. Były trzy czujne miejsca, gdzie w dużej ekspozycji trzeba było przewinąć się przez głazy do następnego odcinka skalnego konia. Po 45 minutach od przełęczy docieramy do wierzchołka "Mister Tatra". Cała ekipa zalicza po kolei wszystkie trzy kulminacje Wielkiego Ganku.
6. Michał na szczycie Ganku, w tle Wysoka
7. "Brzydzę się lansowaniem w górach"
Widok ze szczytu jest chyba najbardziej urozmaiconym jaki kiedykolwiek widziałem w Tatrach. Wysoka była bardziej oryginalna a Gerlach bardziej monumentalny niż skądkolwiek indziej. Biała Woda ponad kilometr pod nami a na północnym wschodzie doskonale widoczne Lodowy i Łomnica. Nie siedzimy długo na górze – silny wiatr i perspektywa ciężkiej drogi w dół przyspiesza odwrót. Do przełęczy idzie sprawniej niż pod górę. Zwijamy bety i szybko tracimy wysokość.
8. Rumanowy Szczyt z podejścia na Ganek
9. Korona Wysokiej
10. Grań ostra jak brzytwa:)
11. Łukasz na szczycie Ganku
Okazało się, że w naszym feralnym żlebie Łukasz zostawił kijki i decyduje się na zjazd tą samą drogą. Po przyasekurowaniu go my ruszamy trawersem trafiając na „drogę normalną” Michał chcąc potrenować schodzenie w rakach po jedynkowej skale rusza swoim wariantem. Wszyscy spotykamy się już w Rumanowej i ciężko siadamy na śniegu. Wreszcie można spokojnie zjeść, poopalać się no i podelektować sukcesem, co tu dużo mówić – fajnie jest. Spokojnym tempem schodzimy do Złomisk. Nawet mordercza drabinka już tak nie straszy.
W schronisku okazuje się, że wszystkie miejsca turystyczne są już zajęte. Przekonujemy recepcjonistę, żeby wpuścił nas do dwuosobowego „apartamentu” . O dziwo, udaje się i płacąc po euro na łebka drożej niż za miejsce "turystyczne"mamy do dyspozycję łazienkę z ogromną wanną, salon z wielką kanapą i fotelami oraz sypialnię z dwoma łóżkami. Kiedy otwieramy drzwi do naszych włości długo nie możemy podnieść kopar z podłogi. Po prostu Popadskie Wellness & Spa. Ale będzie impreza!
12. Cham z imprezy w swoim żywiole
W niedzielę wstajemy bladym świtem. Ganek dal nam porządnie w kość – nogi ciężkie. Po śniadaniu i spakowaniu ruszamy w tę samą stronę co poprzedniego dnia. Widoczność jest jeszcze lepsza i daleko za wylotem doliny widzimy bielący się na horyzoncie masyw Niżnych Tatr. Pierwsze kroki nie należały do przyjemności, ale później rozchodziliśmy bolące kości i było sporo lepiej. Ty razem nie skręciliśmy w lewo w stronę Dolinki Rumanowej, lecz poszliśmy w kierunku Zmarzlego Stawu. Pierwotnym celem był szczyt o tej samej nazwie, lecz w miarę wznoszenia się ponad staw coraz mniejszą ochotę mieliśmy na kolejny dzień „psychicznego” wejścia. Przeważyła opinia, żeby zrobić jakiś relaks, a widoczne wyjście ze żlebu w stronę pola śnieżnego pod Przełęczą pod Drągiem delikatnie mówiąc mogło nie spełnić tych założeń taktycznych.
13. Na szczycie pierwszej niedzielnej kapusty - Koziej Strażnicy
Zamiast uderzać w stronę Rumiskiej Przełączki odbijamy więc na lewo na Przełęcz pod Kozią Strażnicą. W pewnym momencie skręcamy prosto na dość łatwo dostępny wierzchołek. Droga bardzo przyjemna, widok ze szczytu ciekawy, pora wczesna, więc można spokojnie jeszcze się zabawić. Po krótkim popasie trawersujemy grańkę docierając na przełęcz i zaczynamy podejście na Zachodni Szczyt Żelaznych Wrót. Wspinaczka niezbyt trudnym mieszanym terenem sprawiała naprawdę dużą frajdę. Piękna lajtowa graniówka.
14. Kozia Strażnica z podejścia na ZSzŻW
Na wierzchołku wiatr aż przyginał nas do ziemi ale spędzamy na nim sporo czasu. Widok nie gorszy niż dnia poprzedniego. Pokazał się Krywań i Hruby Wierch, z Ganku zasłonięte przez masyw Wysokiej. Gerlach bardzo blisko. Pięknie wygląda Szeroka Jaworzyńska. A pod nogami ogromna lufa na północ.
Schodzimy z powrotem na przełęcz i stamtąd nas prawo do Rumanowej.
15.16. Na wierzchołku Zachodniego Szczytu Żelaznych Wrót
17. Biała Woda już prawie bez śniegu
Po drodze spotykamy taterników, którzy kilkanaście godzin (w tym całą noc) wspinali się na Galerii Gankowej, przeszli do Rumanowej, a teraz wracali przez Przełączkę pod Kozią Strażnicą i Wschodnie Żelazne Wrota do Kaczej, gdzie mieli schowane bety. Ponad 30 godzin na nogach. Mają chłopaki zdrowie. Nasza ekipa powoli, częściowo na nogach, częściowo na dupach schodzi do schroniska. Często przystajemy i opalamy się, odwlekając chwilę, kiedy trzeba będzie wrócić do cywilizacji. Mijana po raz czwarty drabinka nie straszy już wyłamanymi szczeblami. Docieramy do auta, po 3 godzinach wyrzucam chłopaków w Krakowie, po następnych kilku docieram do domu.
Wyjazd oceniam jako bardzo udany, mimo że pierwotne założenia na niedzielę były bardziej ambitne, to nie zawsze trzeba się „zabijać” a zabawa była przednia. Dzięki Panowie. Można z Wami konie kraść!
PS. O tytuł relacji proszę pytać Łukasza
