Na wstępie muszę przeprosić jeśli popełniłem jakieś błędy merytoryczne tudzież stylistyczne- jeśli jednak tak się stało proszę o wybaczenie. Moja ostatnia relacja z Kończystego wierchu może nie była porywająca, ale i okoliczności nie były zbyt lotne pisarsko. Inaczej ma się sprawa z tą relacją którą dzisiaj zamieszczam. Zapraszam do lektury.
Być może wyprawa by nie doszła do skutku, gdyby nie starania Pana Jerzego K. i nowy wolny dzień od pracy. Wyruszyliśmy z Krakowa koło godziny 20, aby na miejscu znaleźć się niedługo przed godziną 22 na prywatnej kwaterze gdzieś w Zakopanem- niedaleko Kuźnic. Skład włącznie ze mną liczył 3 osoby: Kierownik wycieczki (czarny_siergiej vel Despotyczny Ivan), Harpagan wycieczki i wódz wycieczki. Dla ułatwienia podpowiem, że ja byłem wodzem wycieczki- mimo tego, że tym wodzem nie byłem.
Pobudka 6 rano, wyjście około 7:30.Wszyscy „wyspani” w dobrych nastrojach ruszyliśmy na podbój Tatr. Pogoda zapowiadała się wietrzna w porywach, jednak słońce świeciło( jak na fotkach) i było dość rześko. W optymistycznych nastrojach ruszyliśmy szlakiem niebieskim. Pierwszy „wypizd” był na Boczaniu a ściślej mówiąc na Skupniowym Upłazie .
Koło godziny 9:15 dotarliśmy do Murowańca. Posiłek i inne rzeczy zajęły nam koło godziny czasu aby krótko po 10 wyruszyć pod Czarny staw Gąsienicowy. Kiedy dotarliśmy do stawu zaczęło pizgać dużo mocniej i dodatkowo śnieg który elegancko rozpędzał się na tafli lodu na stawie. Marsz od tego momentu był dość utrudniony, jednak nadal było dość pogodnie nad głowami mimo chmur nad szczytami. W połowie długości stawu postanowiliśmy założyć raki. Pierwszy raz zrobiło mi się gorąco bo po założeniu raków okazało się, że może mi nie starczyć paska do zawiązania ich- kto by na to wpadł , żeby mierzyć przycinanie pasków raków bez stuptutów :p Fartownie starczyło paska i ruszyliśmy pod Zmarzły staw. Za sobą widzieliśmy spory zestaw osobników tnących staw przez środek stawu- my jednak się na to nie zdecydowaliśmy.
Po dotarciu pod Zmarzły Staw zaczęła się najbardziej męcząca część wyprawy, wiatr wiał porywami coraz mocniej i częściej co znacznie utrudniało poruszanie się i wymagało to od nas dużego wysiłku. Miejscami było sporo nawianego śniegu i dowiewało go cały czas. Kierownik wycieczki odszedł na spora odległość co utrudniało komunikowanie się- chociaż już przy odległości 10 metrów było ciężko się porozumieć, a za mną Harpagan także był w znacznej odległości. Zadziwiające jak wielorako można interpretować machanie rękami
W pewnym momencie chmury kryształków lodu zeszły do wysokości na której byliśmy i widoczność drastycznie zmalała, wiatr coraz bardziej się wzmagał- zrobiło się ponuro, pesymistycznie i jednym słowem nieciekawie. Po pewnym czasie ja i Harpagan mieliśmy dość- ja miałem nogi jak z waty do tego zaczęły mnie boleć palce u stóp (niestety taki jest efekt nieodpowiednich butów a być może i kiepskiego krążenia – z pewnością usztywnienie butów przez raki nie pomogło im się dokrwić)- Harpagan nie posiadając kominiarki miał cała czerwoną twarz od uderzeń rozpędzonych igieł i także opadł z sił. Kierownik jednak nie dawał za wygraną i parł dzielnie naprzód. Koniec końców dotarł około 20 metrów (podejścia) pod szczyt, my utknęliśmy jakieś 100 metrów poniżej szczytu ( licząc w pionie). Podjęliśmy decyzję, że na niego poczekamy jednak czekanie i brak ruchu okazały się nie do zdzierżenia.
Dość zamaszystą gestykulacją oraz darciem ryja(którego co najwyżej mógł się domyślać) sprowadziliśmy Kierownika do nas i zaczęliśmy odwrót. Schodziliśmy po grzędzie jak najdalej się dało ponieważ w żlebie po lewej było trochę nawianego śniegu i baliśmy się zjechać ekspresem na dół do kociołka- szczególnie, że kiedy wchodziliśmy pod górę zauważyłem, że śnieg jest popękany i trochę zjechał u wylotu żlebu. Niestety śladów naszych już nie było bo zdążył je skutecznie zasypać śnieg. Brneliśmy przez poduchę nawianego śniegu, na szczęście było dość płasko i ryzyko zsuwu było dość małe, poza tym długość tego pola była relatywnie niewielka więc nie pojechalibyśmy daleko. Jednakowoż- ze względu, że była to dopiero moja druga wycieczka w zimie, a pierwsza w tak trudnych warunkach- miałem spore obawy. Mimo tego nie było wyjścia, trzeba było iść. Po jakimś czasie opanowałem sytuacje z palcami, ruszając nimi w butach i starając się cały czas iść. Kiedy dotarliśmy do zmarzłego stawu spotkaliśmy grupę schodzącą z Zawratu. Wtedy odetchnąłem i poczułem się względnie bezpieczny.
Niestety- radość nie trwała długo. Chmura wraz z hardcorowym wiatrem zeszła bardzo nisko, aż do stawu. Znowu zaczęła się nierówna walka z wiatrem, miejscami tak pizgało, że traciliśmy równowagę mimo przykucu i lądowaliśmy na skałkach lub w kosówce. Na domiar złego podczas jednego z najbardziej mocnych powiewów porwało nam Harpagana jakieś 3 metry do przodu. Upadł na lewy boki i wybił sobie trzy palce i stłukł biodro, a byliśmy w dość bezpiecznym, płaskim terenie posuwając się skrajem stawu. Strach pomyśleć gdyby taki poryw zdarzył się na stoku Granatu- mogłoby się skończyć nieciekawie. Kominiarkę wełnianą miałem cała w lodzie, ale nie chciałem jej zdejmować bo moja zapasowa czapka była i tak cała w śniegu który zebrał mi się w kieszeni ( o tym dowiedziałem się dopiero w murowańcu ile tego śniegu miałem w kieszeniach

) Kierownik miał zamarznięte brwi i rzęsy a na głowie zwisający sopel lodu z roztopionego śniegu.
Dotarliśmy jednak jakoś do Murowańca, zjedliśmy gorący posiłek i względnie odpoczęliśmy. Ze względu na poniesione obrażenia, Harpagan nie mógł wrócić do Kuźnic przez Boczań więc została podjęta decyzja, że Kierownik wróci Boczaniem i przyjedzie po nas samochodem u wylotu czarnego szlaku. Po drodze, spotkał dwóch mężczyzn wracających także z Murowańca. Jeden z nich niósł na plecach deskę snowboardową ( na której o ile nie pokręciłem, zjeżdżał z Zawratu). Podobno było hardcorowo przy zejściu przez Boczań, kiedy ja z Harpaganem, w niemal luksusowych warunkach dreptaliśmy drogą w lesie. Po zebraniu się do kupy wróciliśmy z napotkanymi kolegami(pozdro) do Krakowa, w 5 osób z deską w środku ( Almerą Hatchback). Było ciasno ale radosno.
A teraz trochę subiektywnego spojrzenia.
Podsumowując całą wyprawę muszę powiedzieć, że nie spodziewałem się tak ekstremalnych warunków, byłem świadom, że może mocno wiać ale to co się tam działo zaskoczyło pewnie nie tylko mnie. Podejrzewam, że dla starych wyjadaczy to byłby pikuś, jak to mawiał Prokop z serialu Dom „ małe piwo przed śniadaniem”, lecz dla mnie to była bardzo doświadczająca wyprawa. W pewnym momencie- na zboczu Zadniego- ogarnął mnie niepokój a być może małe zwątpienie czy uda mi się wrócić w jednym kawałku. Do dzisiejszego poranka piekły mnie oczy po tym wypizdówku x). Zapamiętam dobrze tę lekcję.
Ps. Chyba ten LCD TOPRu się zepsuł albo zawiesił w Murowańcu bo jak przyszliśmy rano była temp -12 i wiatr 3-4, a po powrocie koło godziny 16 było tak samo ;/
edited by despotyczny Ivan