niekaczaca sie opowiesc.
'Krzyskowi' wkoncu udalo sie zalatwic wolne, wiec targamy. po zimowym wejsciu na rozsutec przyszedl czas na tatry.
spotykamy sie nowym targu i dajemy do palenicy. po drodze przepiekny widok na tatry optymistycznie nas nastraja. nie bierzemy zbyt duzo ubran, bo przeciez bedzie lampic. na szlaku jednak zaczynamy tracic humory. ty to jednak masz szczescie do pogody; mowie do 'Krzyska'. chmury, chmury i jeszcze raz chmury.
tuz przed schronem popelniamy blad i wychodzimy na bosaka skrotem. trawers zaczyna robic sie dosc stromy i olblodzony. idzie sie tragicznie. w pewnym momencie mam juz dosc i postanawiam zalozyc raki. odczepiam Wentyla z petli od czekana, zakladam ja sobie na reke i wbijam zeby przypadkiem nie zjechac. gdy probuje zalozyc raka, Wentyl, menda jedna zeskakuje z plecaka i ze zlosliwym smiechem zabiera sie do dupozjazdu. stoj mendo; krzycze, ale on tylko wystawil srodkowy palec i z predkoscia swiatla zjechal na dol. zalozylem raki i doszedlem do wniosku, ze jak taki z niego sk..., to nie pojdzie z nami na wycieczke i za kare zostanie tutaj sam. wezmiemy go jak bedziemy wracac. w koncu jakos sie wygramolilismy i stanelismy pod schroniskiem ze skwaszonymi minami. nie bylo dobrze, juz w samym schronisku musialbym siedziec w kurtce, to jak mam przezyc na zewnatrz. ze srodka slychac swist wiatru. brrrrr, zimno

.
dochodze do wniosku, ze posiedzimy troche w schronisku i zobaczymy co sie bedzie dalej dzialo z pogoda. hm... ale jak juz tutaj tak siedze, to moze jednak pojde po Wentyla, napewno juz zrozumial swoj blad. pewnie lezy przerazony i wylewa lzy. biore czekan, ubieram raki i zasuwam na dol. dochodze do stoku. Wentyl lezy skulony przy drzewie. nagle mnie zauwaza i wielki usmiech pojawia sie na jego twarzy. momentalnie jednak odwraca sie, wola cos o tym, zeby go zostawic i ze nie chce z nami isc. wielce obrazony!!! chwytam go, oin szamocze sie ze wsciekloscia. au, uzarl mnie w palec. a niech cie. wrzucam go do plecaka i dawaj na gore. mam nadzieje, ze nie zje mi kanapek...
dobra nie bedziemy przeciez czekac na zbawienie, zatem wszyscy w trojke wychodzimy ze schroniska z zamiarem zdobycia szpiglasowego wierchu. ogolnie nie jest az tak zimno ale jak zawieje wiatr, to idzie zwariowac. postanawiam, ze pojdziemy na poczatku dolem wzluz stawu, pozniej nagle odbijemy w lewo i prosto na przelecz. zdazylo mi sie nawet wpasc do stawu

. dochodzimy do kamienia gdzie robimy maly odpoczynek i wyciagamy czekany. zaczyna sie zabawa, yeah. widzimy, ze mala lawinka zeszla dolina, ale cel widac wiec dajemy.
koniec podejscia wymagal lekkiej gimnastyki ale jestesmy, ale widoczek.
teraz tylko kawaleczek na szczyt, a tam jeszcze lepsze widoki.
troche po skalach, troche po trawie ale w koncu jestesmy. nareszcie zrobila sie pogoda, biale chmurki plyna ponad naszymi glowami i przygrzewa slonce.
siedzimy na szczycie zadowoleni ale mi caly czas cos nie pasuje, cos mi sie nie podoba. gdy schodzimy ze szczytu pytam sie 'Krzyska' czy widzial jakies znaki. nikt z nas nie widzial, dziwne. teraz juz wiem, to nie jest szpiglasowy, jak moglem sie tak pomylic. to wszystko przez te chmury, a z dolu nie bylo widac gdzie idziemy, jeszcze ta lawinka i pare sladow.
wlasnie zdobylismy niznego liptowskiego kostura ale glowny cel czeka, zatem idziemy dalej. srednio idzie sie w rakach po kamieniach, staram sie wybierac jakies platy sniegu i trawe, ale i tak sie nie da uniknac kamyczkow.
i kolejny szczyt zdobyty, liptowski wyzni kostur.
juz widac nasza gore ale jeszcze trzeba sie troche pomeczyc.
jak sie gdzies niepotrzebnie wyszlo, to trzeba stamtad zejsc.
w zasiegu reki.
tak, teraz to juz mam pewnosc, jestesmy na szpiglasie. trzy grzbiety, odpowiedni widok. zajebiscie.
troche drogi bylo ale sie udalo, widoki niewiarygodne. ale coz trzeba schodzic. na przeleczy widze drogowskaz i lancuchy. po pokonaniu dosc krotkiego kawalka w strone pieciu stawow, siadam na sniegu i sciagam raki. krotkie instrukcje i dzisiaj 'Krzysiek' przekona sie na wlasnej skorze co to jest dupozjazd. jade pierwszy, ogien. rozpedzam sie do zawrotnej predkosci, nagle wpadam w zaspe i po prostu siwo, nic nie widze, ale czad. teraz Krzysiek' zasuwa.
lekkie problemy z hamowaniem. wstaje i cieszy sie jak nigdy, po prostu poklada sie ze smiechu. to jest dopiero zabawa. i jeszcze raz.
takie wytrzesienie tylka poprawia humor na baaaaaaaaardzo dlugo, chociaz na jego brak od dobrych kolku godzin nie narzekalismy.
taka piekna pogoda, a my jeszcze dzisiaj nie spotkanlismy ani jednego turysty.
tuz przed schroniskiem ogladamy nasza trase.
'Krzysiek' nie moze uwierzyc, ze tam wlasnie bylismy.
w schronisku siadamy, by sie posilic i nagle zauwazam, ze nie ma Wentyla. jak to mozliwe? co on znowu wykombinowal. przegladamy zdjecia 'Krzyska' zeby ustalic mniej wiecej gdzie nam zwial. wychodze ze schroniska na poszukiwania. on dzisiaj powinien niezle dostac w skore. jest lezy na stoku i sie opala. twierdzi, ze mial zaraz wracac, ale chcial jeszcze zazyc kapieli slonecznych. ja ci dam kapiele!!! szlaban na alkohol do konca miesiac, to cie oduczy uciekac.
wychodzimy ze schroniska. czekany w dloniach, 'Krzysiek' cieszy sie jak fretka. siadam na stoku i dawaaaaaaaj. tak, tam mozna bylo sie rozpedzic. 'Krzysiek' byl tak napalony na dupozjazd, ze jak tylko siadl, to rozwinal predkosc spadajacego na ofiare sokola wedrownego. tylko, ze sokol nie skacze na 2m do gory na zaspie snieznej. to chyba nie bylo milym doswiadczeniem

.
wracajac, szlak sie dluzy. wszyscy sa juz bardzo zmeczeni. ostatnie zerkniecia na gory.
pakujemy sie do samochodu i spadowa. zegna nas psujaca sie znowu pogoda. chmury spowily cale niebo i zrobilo sie dosc mrocznie.
wysiadam w nowym targu o 20.30 i patrze na pksy. co? 21.35? nieeee. ide zapytac sie na informacje. kobieta cos belkocze o pksie o 21.35 i 22.15.
- czyli o 21.35?
- nie ten o 21.35 nie jedzie, do krakowa jest dopiero o 22.15.
nie jest dobrze.
- a jakis szwagropol.
- a ja nie znam rozkladu.
na szczescie za 2 minuty przyjechal szwagropol i spokojnie wrocilem do akademika.