[zdjęcia wklei matragona
]
Prezenty wręczać należy ostrożnie i w wielce przemyślany sposób. Przemyślane prezenty mogą okazać się cenne, przydatne, dzięki nim osoba obdarowywana może stać się lepszą, ale wręczone nieodpowiedniej osobie mogą nieopatrznie wyrządzić jej krzywdę.
Dwa lata temu wspaniałomyślnie wręczyłem Matragonie w prezencie urodzinowym wodospad Skok w w słowackich Tatrach Wysokich. W tym roku, przed kolejnym jej jubileuszem, całkiem okrągłym, postanowiłem sprawdzić, czy dorosła do równie wspaniałych i szczodrych kolejnych podarków.
Wywiedzieć mogłem się tylko osobiście, toteż umówiłem się z nią na piwo. No, ale wyszło jak wyszło, czyli jak zawsze - pojechaliśmy w góry. A stało się to w ostatnią środę (a może nawet Środę).
Pierwszy test - asertywności - matragona zdaje celująco. Zadanie arcytrudne - do Słowenii przybywamy wozem w trójkę z Gregiem już po 21. Zanim rozstawimy namiot, trzeba wypić to jakieś piwo, a na stacji benzynowej po 21 alkoholu nie sprzedają. Jednak matragona dzielnie przekonuje pana na stacji by nam - pomimo 7 ciężkozbrojnych kamer - sprzedał trochę piwa. Transakcji dokonujemy w półmroku, na zapleczu stacji. Brawo, matragono - pierwszy test zdany celująco!
Kolejnego dnia wystawiam matragonę na kolejną próbą. Pomimo podstępnych podszeptów nie zgadza się podjechać autem drogą, na której można stracić by zawieszenie. Ha! brawo, za słuszną decyzję! Rozpoczynamy więc przygodę z górami śmiałym marszem pięknie poprowadzoną drogą Karawanek.
Bo test matragona będzie zaliczać właśnie tu, w Karawankach, Alpach w Polsce chyba nawet z nazwy nie za bardzo znanych. Od razu powiedzieć trzeba - ze szkodą dla nas, bo góry to zaskakująco okazały się piękne.
Ale do rzeczy. matragona kolejną próbę przejść miała na Kepie, trzecim bodaj co do wysokości szczycie pasma. Skusić się na podjazd samochodem na graniczne siodło - jak już zostało to powiedziane - nie dała. Zuch! Dochodzimy więc do niego w dobrym tempie o własnych, wspaniałych nogach, po drodze mijając a to tunele, a to to wodospady. Wczoraj widzieliśmy jelenia na tle zachodzącego w górach słońca, więc niczego nam już nie brak. Na siodle zastajemy nieoznaczony na mapach biwak - trzy osoby swobodnie ugości. Jest schludnie, czysto, są nawet koce.
Kepa wyraźnie wybija się ponad szczyty granicznej grani, w pięknej pogodzie widzimy, że jego kopuła szczytowa lśni jeszcze od śniegu. Zakładamy więc w pewnym momencie raki i chwytamy czekany. Widzę jednak, że na szczyt wejść można grzędą od śniegu już wolną. Szybko podejmuję decyzję, by matragonę wystawić na próbę cierpliwości. Idziemy więc poza szlakiem, jakimś fatalnym rumoszem skalnym, raki mełłą szutr, za chwilę więc je zdejmiemy. Dalej robi się coraz stromiej, jest też dość sypko, oczywiście nieprzyjemnie. Na szczyt dochodzimy przed południem, szybowiec wywija wokół nas esy-floresy, a matragona próbę cierpliwości zdaje na dobrze - bo kto by nie przeklinał i nie sypał ciżkich uwag po takim podejściu?!
Nasza dalsza droga przedstawia się dość atrakcyjnie. Kto by przyjechał w te góry nienależycie przygotowany, sądziłby że są jak jakieś Beskidy. A im bliżej do naszych Tatr: ostre granie, ściany, deniwelacje większe nawet niż w Tatrach. Udajemy jednak zdziwienie rzekomo nieoczekiwanym widokiem ostrej grani, którą dalej musimy iść, i bez dalszej zwłoki napieramy. Matragona przechodzi celująco kolejne próby - nieoczekiwanego mierzenia się ze stalówkami. Dużo ich tu nie jest, ale dla porządku ich istnienie tu odnotujmy.
Kolejna tego dnia próba, z której matragona wychodzi zwycięsko, to próba samodzielności. W pewnym momencie na grani wyrasta bowiem ścianka, którą obchodzę w stromym śniegu tak, by pozostałym towarzyszom odeszła ochota pójściem moim śladem. Greg pokonuję więc ściankę na wprost, matragona zaś idzie za mną, ale zamiast ładować się moim podstępem w trudności i rzęchy, elegancko rozwiązuje problem delikatnym mykiem na lewo. Brawo!
Z radością zauważam, że i wrażliwość na widoki matragona ma odpowiednią. Siadamy więc w miejscu, sam bym lepszego nie wybrał, i patrzymy na okoliczne góry. A jest na co patrzeć - na południe lśnią w śniegach Julijskie, z drugiej strony widać np. Grossa. A i kwiatków dość dużo, dużych, i tajemniczych. Saxifraga - znany doktor-botanik - rozwiązuje nam esemesowo nasze wątpliwości dotyczące ich nazw.
Szybko trawersując płaty i pola śnieżne zbiegamy do namiotu. Siedząc wieczorem przy piwie z radością myślę, jak dzielnie matragona przeszła wszystkie próby, na które była podstępnie wystawiona. Miło zdać sobie sprawę, że wręczony dawniej prezent nie zepsuł jej, nie rozleniwił, ze można być tak szczodrze obdarowanym a zachować zdrowy rozsądek, skromność i spontanicznosć.
Kolejnego dnia atakujemy Stol, najwyższy szczyt Karawanek. Szczyt dość to rozległy, widoki z niego znowu dalekie. Słońce przyświeca, nam palą się w nim ramiona i karki. Choć śniegu wciąż trochę, raki i czekan okazują się niepotrzebne.
Dzień jest tak piękny, że tym razem mijamy jakiś turystów. Nie jest ich jednak zbyt wielu. Wcześniej pewien Słoweniec opowiada nam o legendarnym Holendrze, który postanowił zdobyć tutejszy szczyt, podjeżdżając tak wysoko jak można samochodem. Podjechał więc gdzie drogę przecinał szlak, zaparkował i z dwóch możliwości - szlakiem na szczyt iść do góry, lub iść do dołu, wybrał tę ostatnią. Schodzimy więc ze Stola w ciągłym napięciu, by nie wejść na jakiś górujący nad nami szczyt Karawanek. Napięcie rozładowujemy wieczorem popijając coraz to inne alkohole.
Kolejny dzień, ostatni, to wycieczka na Golicę. Niewielki to szczyt, ale podejścia i tak około 900 metrów. Sobota, więc spotykamy stosunkowo dużo ludzi na tym trawiastym szczycie. Nie trzeba być krową, by na tych murawach wpaść w ekstatyczną radość. My jednak z trudem zachowujemy sie przykładnie, robimy zdjęcia, jemy melona, wygrzewamy się w słońcu itd. itp.
Czas opuszczać już te strony, więc jeszcze tylko wizyta w Kranjskiej Gorze, ostatnie zdjęcia na Julijskie i sruuuu, to domów. Ferst polisz nonchimalajan ekspedyszyn o 2.30 w nocy szczęśliwie zostaje rozwiązana