Ta droga nie była moim jakimś specjalnym celem, być może wydawała się zbyt abstrakcyjna…. Ale od jakiś 2 tygodni myśl o niej zaczęła krążyć między mną a Dawidem, który już od dawna miał na nią chrapkę, ale zdaje się nie znalazł wśród nas nikogo chętnego. Postanowiłam ją potraktować jako swego rodzaju poligon, zwłaszcza, że króciutka granióweczka na Jastrzębiej tylko podrażniła moje chęci na coś bardziej konkretnego. Czekaliśmy na lepszą pogodę, czekaliśmy i czekaliśmy… Wiadomo jak wyglądają ostatnie weekendy tatrzańskie. Wreszcie pojawiła się mała szansa na niedziele. Mieliśmy czas do 12-13.00,kiedy to ICM oraz inne portale pogodowe ewidentnie wskazywały pogorszenie się pogody, prawdopodobne burze i deszcz. Postanowiliśmy wyruszyć o 1 w nocy, by jak najwcześniej znaleźć się w Żabiej dolinie. Sama grań nie jest długa, więc stwierdziliśmy, że damy rade zrobić ją w porannych godzinach. Nie przypuszczałam, że ta próba przejdzie moje najśmielsze oczekiwania…
W dolinę Żabią wchodzimy przed 6.00 we mgle. Zatrzymujemy się pod żlebem, który rozpoczyna drogę na taras nad Żabią przełęczą. Miny mamy niemrawe, postanawiamy, że jeśli do 7.00 mgła się nie rozejdzie, wracamy. Ta grań nie ma sensu we mgle, a dłuższe czekanie przy takiej prognozie oznacza zbyt mało czasu na zejście przed ewentualną burzą. Pojawia się błękit, robi się całkiem przyjemnie. Zbieramy się szybko i wbijamy w owy żleb. W sumie były dwa czujne momenty: mokry kominek w środku drogi i zaraz za nim nieprzyjemne płyty, przy których tkwił hak. Wchodzimy na taras. Humory dopisują, napatrzyliśmy się do bólu na foty z koniem i jesteśmy ciekawi jakie zrobi na nas wrażenie na żywca. I tu zaskoczenie, oboje mamy uśmiechnięte michy. „Ale fajny!!”

.Po prostu kawał pięknej grani.
Przebieramy butki, dzielimy sprzęt. Postanawiamy, że będziemy prowadzić na zmianę, ja zacznę od łatwiejszego dolnego konia, Dawid uskok, potem ja fragment do początku górnego konia i Dawid już na sam szczyt. Zjeżdżam jako druga ale idzie mi bardzo wolno, na przełęczy zrywa się porwisty wiatr. Czuję, że spycha mnie na polską stronę, instynktownie czepiam się stopami o ryski w ścianie.. W końcu to głęboka przełęcz, pewnie piździ tu cały czas. Stanowisko montujemy wyżej, przy samej krawędzi dolnego konia. Dawid będzie miał mnie na oku, no i będziemy się słyszeć, bo tego zaczynamy się pomału obawiać przy kolejnych wyciągach w tym świszczącym wietrze. Startuję zatem. Zakładam parę przelotów . Bardzo fajny fragment ,dobre tarcie, wygodna krawędź, po prostu frajda!
Pod uskokiem śmichy chichy, bo koń z bliska wygląda całkiem przystępnie, jakieś fotki, bo jeszcze są widoki. Dawid szybciutko przechodzi uskok. Na szczęście widać go z góry i daje mi znać, że mogę iść. Z komendami jest kiepsko, nie słyszymy się. Ale przed nami już tylko krótkie wyciągi. W momencie gdy zwijam stanowisko, w oddali rozlega się głuchy pomruk ,ponownie wzmaga się wiatr i pojawia się mgła. Moje serce zaczyna walić jak młot..”tylko nie to, nie tutaj..”.Jest ok. 10,coś jest nie tak. Skałę zroszyła lekka mżawka ,dosłownie parę kropel i dzieje się to, co mogłam sobie tylko wyobrażąć w najgorszym śnie na tej grani. Śliski koń!

…”Zadrwiliśmy z niego, to teraz koń zadrwi z nas” -myślę. Trzeba szybko dostać się na szczyt i stamtąd zrobić błyskawiczne zjazdy. Rozpoczyna się walka z czasem i samym sobą. Burza jest dość daleko, ale co to dla niej przy tak silnym wietrze..Zaczynam działać jak maszyna, mój umysł wyostrzył się na maksa. W szybkim tempie wbijam się w uskok, na którym pełno stopieńków(kurcze jaka szkoda, że nie mogę się na spokojnie podelektować tą drogą).Na szczęście stopnie są poziome i nogi stoją stabilnie. Przewijam się na północną ścianę, stoję na wąskim gzymsiku.. Cholera, tu miał być jakiś czujny fragment.. a ja tu walczę z kostką, która nie chce wyjść. W końcu puszcza, po użyciu jebadełka. Adrenalina działa jak dopalacz, tu chwyt tam chwyt, krok i już jestem na ostrzu grani przy Dawidzie. Nawet nie zauważam lufy, w mojej głowie dudni” oby do ringa zjazdowego!”.Asekuruje Dawida, który mknie szybko do góry po obłym koniu. Ja zdołałam jedynie dosiąść pierwszy jego stopień i tu „ ziuuuu” ześlizguję się do punktu wyjścia..Domoczyło go..”No pięknie! Nie mogę tu zostać!”.Dawid krzyczy, żebym chwyciła się liny to mnie podciągnie. Ja czuje że chwytając linę, ześlizguję się w kierunku północnej ściany. Perspektywa wahadła ostatecznie wyklucza tą opcję. Zaczynam się lekko denerwować, wracam do punktu wyjścia. Robię parę głębszych wdechów i oglądam konia na wysokości moich kolan. Szukam czegokolwiek małego w co można by wsadzić chociażby czubek butka i stanąć wyżej na stopniu. Jest! Złapałam jakiegoś małego klina i wio do góry! Dalszą częśc konia pokonuje na wpół stojąco idąc po stopieńkach w obu ścianach i chwytam się już lepszych klam przed sobą. Nie dało się na oklep w tych warunkach…Zdyszani wbiegamy na szczyt..Po około 30 minutach od stanowiska przy uskoku na końcu dolnego konia.
Na szczycie zero lansu, łapiemy parę oddechów. Pucha mokra, wpisy rozmoknięte i wypłukane, ołówek miazga. Nici z wpisu

Opuszczamy się ostrożnie do pierwszego ringa. Dawid zjeżdża pierwszy i znika mi z oczu…Podmuchy stają się tak silne ,że uginają się nogi.” No tak, kolejna fajna przełęcz..”Stoję samotnie i obserwuję naszą dalszą drogę ze stromym kominkiem na Tylkową przełęcz. Po kilku minutach sprawdzam linę, jest już luźna i dostrzegam na dole Dawida. Mogę działać. W normalnych warunkach taki zjazd z pewnego stanowiska to przyjemność, ale teraz w miejscu gdzie zaczyna się przewieszka i następuje powietrzny odcinek, zwiewa mnie na polską stronę. Blokuje nogi na jakimś głazie i patrzę jak lina faluje w poziomie. Puszczam głaz aby dokończyć zjazd i w tym momencie zawisam w poziomie nogami w stronę Czarnego stawu razem z unoszoną przez wiatr liną. Bloker się ładnie zaciska, więc wołam Dawida, żeby złapał linę i ją wyprostował. Po chwili ląduje stabilnie. Ożesz w mordę!
Kolejny zjazd i nasze ścierpnięte palce w baletkach nareszcie odczuwają komfort normalnego buta. Teraz szybko na przełęcz, zanim nadciągający front rozkręci się na dobre. Pod kominkiem oglądamy się jeszcze za siebie, kurcze, stąd robi wrażenie skurczybyk.
Biegnąca w dół ścieżka kusi, ale wiadomo nam, że nie jest to najlepszy wariant, w dodatku z mokrymi trawkami. Kominek na Tylkową przełęcz to potworna kruszyzna,a mokre skały dodają mu jeszcze ogólnego „fuj”. Po drugiej stronie już łagodny stok, ale za to hektary piargów i trawek do stawów. Co za katorga..Puszczają emocje i cała koncentracja, co krok ujeżdża mi noga, a na trawkach to już canyoning. Tuż przy ścieżce z Rysów chcemy zdjąć uprzęże i nareszcie coś zjeść, ale przecież to już 13.00 i jak w zegarku zaczyna się amfiteatr wyładowań. Na szlaku pełno ludzi, ktoś mówi, że na szczycie wciąż tłumy. Zaczyna się prawdziwa ulewa, zbiegamy ile się da, ale wyładowania są tak mocne, że postanawiamy przeczekać najgorsze między wantami. Przykucamy i zwijamy się w dwie kulki, wali po nas na przemian to grad to deszcz. Pociesza nas jedynie myśl, że do asfaltu przy Popradzkim plesie pozostała niecała godzina. Zero odpoczynku, nawet za kierownicą. Dawid dzielnie walczy. Na Słowacji –Mordor. Burza jak te ,które przechodzą nad Teksasem. W miasteczkach ulicami płynie rzeka. Jedziemy 40km/h, nic nie widać..Do Sącza docieramy o 19.00. Nareszcie…
Moje wrażenia: Piękna, powietrzna grań, technicznie-ku mojemu zaskoczeniu- dość łatwa (ocena nie dotyczy utrudnień spowodowanych przez warunki atmosferyczne).