Witam wszystkich bardzo serdecznie,
na forum ostatnio trochę posucha. Ba, powiedzieć, że forum czasy świetności ma już za sobą to nic nie powiedzieć. Mam wrażenie, być może mylne, że relacje tatrzańskie wrzuca ostatnio jedynie Krzysztof z Krakowa, Tatromaniak Dwa Cztery, Damian Siedemdziesiąty Ósmy (choć ostatnio trochę się chyba opuścił), czasem może sprocket, jak akurat poczuje zew społecznika i wybierze się w najpiękniejsze góry w Polsce by fejsbukowicze – obrońcy zwierząt mogli dać upust swoim emocjom (ponoć to dobre dla psychiki, niech się wyżywają).
A i jeszcze kefir Orlą niedawno opisywał.
(Teraz to się obawiam czy kogoś nie pominąłem, jakby co to bardzo przepraszam i zapraszam na piwo w bliżej nieokreślonej przyszłości.)
Jestem wprawdzie forumowiczem dopiero od 8 lat, ale co tam. Uznałem, że i tak jest to dobry moment, żeby już teraz napisać pierwszą relację – nikt nie przeczyta, nikt mnie nie opierdoniczy.
Przechodząc do rzeczy – jako że w sobotę (9 października) zapowiadana była ładna pogoda, a i warunki rodzinno – osobiste sprzyjały (drugą sobotę z rzędu!) postanowiłem wybrać się w Tatry na wycieczkę biegowo - trekkingową. Wstałem trochę przed 9tą, poogarniałem się, spakowałem i ok. 10tej ruszyłem. Niestety okazało się, że nie tylko ja wpadłem na pomysł, by ruszyć w kierunku tatrzańskim, przez co droga w pierwszą stronę zajęła mi trochę więcej czasu niż myślałem.
(No dobra, wiedziałem, że tak będzie. Zawsze jak stoję w tym jeb.tnym korku to powtarzam sobie, że następnym razem to już na pewno jadę w nocy, jak cywilizowany człowiek. A i tak zawsze wychodzi podobnie.)
Na Palenicy miejsc już nie było, autko zaparkowałem gdzieś pomiędzy Łysą a Palenicą (wyszło coś ok. 0,7km od Palenicy). Wydawać by się mogło, że godzina 13.15 w piękny, słoneczny (choć październikowy) dzień to idealna pora aby rozpocząć górską wycieczkę. Otóż okazuje się, że niekoniecznie, ale o tym później.
Jakieś 50 min i 3 wyprzedzone furmanki później przeciskałem się już wśród ludzi tłumnie zgromadzonych nad najpiękniejszym polskim jeziorem. Zaznaczę w tym miejscu może, że ogólnie nie do końca przemawia do mnie ostatnia moda na podkreślanie kto w jakim tam czasie pokonał daną trasę (często w formacie „car to car” i oczywiście bez możliwości szerszej weryfikacji). Jak jesteś taki mocny to jest masa biegów górskich, tam można się sprawdzić, wykazać (a częściej to zostać sprowadzonym na ziemię). W relacji natomiast podaję czasy, żeby bardziej uplastycznić przebieg wycieczki, zresztą 50 min na ok. 8,5 km (do Palenicy też musiałem jeszcze kawałek dobiec) to średnie tempo w okolicy 6 min/km, więc nawet biorąc pod uwagę, że jest tam trochę pod górkę, to i tak nic szczególnego.
Na Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem docieram po nieco ponad 2h od wyjścia z auta. Nie cisnę specjalnie mocno, jest trochę oblodzeń na trasie, trzeba uważać. Po drodze spotykam adminkę fejsbukowego profilu „Aktualne warunki w górach” i pozdrawiam ją serdecznie. Nie ja pierwszy w tym dniu zapewne, ale cóż, taki już los celebrytów, trzeba się przyzwyczaić do rozpoznawalności. Ludzie mówią, że stosuje ona cenzurę, banuje za „hejt” i „lajkowanie hejtu”, ale to nieprawda. Posiadam na to twardy dowód anegdotyczny - mnie nigdy nie zbanowała (w przeciwieństwie do naszych rodzimych lekarskich celebrytów, ale to temat na inną dyskusję).
Na przełęczy wita mnie piękne słońce, które będzie mi już towarzyszyć przez najbliższych parę godzin. Nie zatrzymuję się długo i ruszam na Drogę po Głazach. Drogę znam, z głazami jak wiadomo niewiele ma ona wspólnego, względnie szybko docieram w okolice partii podszczytowych, a następnie wchodzę na szczyt. Z samochodu droga zajęła mi około 3h 15min, spod Chłopka troszkę ponad godzinkę. Na szczycie jestem sam, późne wyjścia jak wiadomo mają swoje plusy dodatnie i ujemne. Ten jest dodatni.
Widoki całkiem, całkiem.
1.
2.
Jest i pucha kranka, pierwszy raz mam okazję ją zobaczyć na żywo. Robi wrażenie, waży chyba z 5kg albo i więcej. Ostatni raz na Mięguszu byłem w 2014, a wtedy jeszcze termosu nie było.
3.
4.
Ujemnym plusem samotności na szczycie jest natomiast trudność w robieniu sobie zdjęć. W sumie mogłem sobie ustawić w komórce samowyzwalacz, ale jakoś kompletnie zapomniałem o tej opcji. Trzaskam zatem tzw. „selfiki” jak to młodzież (do której również i ja się oczywiście zaliczam) mówi.
Jestem w kasku i buffie, więc i tak nikt mnie nie rozpozna.
5.
Po dłuższej posiadówie na szczycie rozpoczynam schodzenie. Nie na długo, bo już po krótkiej chwili łapie mnie Pan Mnich z towarzystwem w kąpieli morskiej – wypada się zatrzymać i uwiecznić ten moment.
6.
Trochę się chyba już rozkojarzam, może za łatwo mi idzie, dostrzegam jakieś 10 metrów niżej jakąś osobę zmierzającą w kierunku szczytu, więc niejako machinalnie przyjmuję, że tamtędy prowadzi właściwa droga. Rozpoczynam zejście terenem jakby trochę trudniejszym niż wariant wejściowy i dopiero wtedy łapię kontakt werbalny z turystą podchodzącym pod szczyt. Okazuje się, że pomylił drogę, idzie jak puszcza (a puszcza słabo) i pyta mnie, czy da radę tamtędy. Sam uświadamiam sobie wtedy, że złażę nie tędy, którędy trzeba i szybko przekazuję mu, że może i by dało radę, ale chyba jednak warto zawrócić i spróbować inaczej. Wziął chyba moje słowa trochę za bardzo dosłownie, bo spotykamy się ponownie (również i z jego kolegą, z którym szedł razem) już tuż nad Mięguszowieckim Balkonem. Myślałem, że będę ostatni na szczycie przed zmrokiem, a tutaj proszę, jednak niespodzianka.
Dotarcie na Hińczową Przełęcz również nie dostarcza większych trudności, natomiast – w przeciwieństwie do DpG – tutaj już troszkę rzeźbienia było. Niestety nie udało mi się odnaleźć wariantu, który miałem w pamięci, a który mam wrażenie jest optymalny i szło się nim jak po sznurku. Pamiętam, ze prowadził on w pewnym momencie przez przewinięcie po stronie Morskiego Oka. Tuż za płytowym trawersem uderzyłem lekko w górę, ale to chyba nie było to miejsce. Potem już tego przewinięcia nie udało mi się odnaleźć. W każdym razie tragedii nie było, droga ze szczytu na Hińczową Przełęcz zajęła mi 50 min.
Na Hińczowej robię kilka fotek, warunki akurat sprzyjają.
Jedzie człowiek w góry, a tam morze.
7.
No i przyznajcie sami – czyż on nie jest piękny?
8.
Zastanawiam się czy by jeszcze nie podskoczyć na Cubrynę, żeby złapać tam kończący się dzień, ale coś mi zaczyna podpowiadać, że jest już trochę późno. Kto wie czy Hińczowy Żleb nie jest oblodzony, jeszcze nie przyuważę jakiejś lukrowej polewki... Może jednak warto spróbować zejść jak najdalej bez wyciągania czołówki. Tym bardziej, że jest to jednak teren pozaszlakowy, a ja do dzisiejszego wyjścia nie przygotowywałem się w ogóle, licząc na to, że drogę mam zapisaną w pamięci. Tak, drogę na Hińczową Przełęcz przez Galerie Cubryńskie przechodziłem nie raz, nie dwa i nigdy nie miałem na niej najmniejszych problemów orientacyjnych.
Ruszam zatem w dół. Sam żleb - bez historii. Jakieś drobne oblodzenia może i były, ale bez problemu do ominięcia.
Schodzę Wielką Galerią i zaczyna się robić ciemno. Nawet nie tyle dlatego, że zwyczajnie zapada zmrok (chociaż to też), ale po prostu wchodzę w takie mleko, że droga przestaje być widoczna. Na szczęście jest dobrze okopczykowana, znajduję odbicie w dół i schodzę w kierunku Małej Galerii. Tutaj jednak zaczyna się robić naprawdę wesoło. Mleko robi się tak gęste, że zaczynam kompletnie tracić orientację w terenie, widoczność spada do kilku metrów, a momentami jeszcze bardziej - tak że widzę niewiele ponad czubek własnego nosa. Idę w kierunku czegoś, co wydaje się być kopczykiem, po czym okazuje się, że wcale nim nie jest. Próbuję wrócić do miejsca, z którego ruszyłem do „kopczyka” i nie potrafię tego miejsca odnaleźć. Zaczynam błądzić, pomaga mi kompas w zegarku. Jakoś udaje się wrócić na ścieżkę, ale nie do końca jestem pewien czy to ta właściwa. Idę coś jakby za wysoko, bez przekonania, teren sprawia wrażenie kompletnie nieznanego. Parę razy ścieżkę gubię, potem na nią wracam. Pamiętałem, że wychodząc z Małej Galerii robi się niewielkie podejście, ale coś mi się to podejście nie podoba, jest jakby za długie... Po chwili uświadamiam sobie, że dotarłem na jakiś płaskowyż. Rozglądam się dookoła – fajnie byłoby zobaczyć Mnicha albo jego Zadniego kolegę, ale kurna, jakoś się wszyscy przede mną pochowali. Czołówka niewiele pomaga, a momentami mam nawet wrażenie, że w takich warunkach to raczej przeszkadza.
Tak czy inaczej doszedłem w tym momencie do dwóch wniosków: 1) skoro płaskowyż, to pewnie muszę być na Mnichowej Kopie (wniosek prawidłowy), 2) skoro jestem na Mnichowej Kopie to jako, że jest to „kopa” a zatem formacja o kształcie co do zasady łagodnym, jest spora szansa na to, że z niej zejdę po prostu ładując „jak puszcza” (wniosek błędny). Polazłem trochę na pałę w kierunku zachodnim, dotarłem do miejsc niespecjalnie obiecujących (w sumie to nawet nie wiem, ale mam wrażenie, że powinna być chyba w miarę prosta możliwość zejścia z Mnichowej Kopy na zachód? Przedwczoraj po prostu założyłem sobie, że nie będę podejmować zbędnego ryzyka w warunkach ograniczonej widoczności, więc i nawet specjalnie nie próbowałem).
Wprawdzie w międzyczasie zaczęły się robić przejaśnienia takie, że i Mnichy się na parę sekund ukazywały, ale wiele to w mojej sytuacji nie zmieniało - tak mi się przynajmniej wtedy wydawało. Zawróciłem, zdając sobie sprawę, że jednak lepszym rozwiązaniem będzie powrót w kierunku wschodnim. No a że pojawiła się możliwość połączenia kierunku wschodniego z północnym, bo zauważyłem jakieś quasi-zejście po trawkach, to postanowiłem z niej skorzystać. Niestety, to nie był dobry wybór, co uświadomiłem sobie w momencie pierwszego ujazdu. Jakoś się wyratowałem, ale zrobiło mi się wtedy już naprawdę ciepło. Na dokładkę jeszcze chwilę potem straciłem równowagę na oblodzonym kamieniu podczas jakiegoś nieciekawego trawersu i znowu lekko ujechałem, co dodatkowo obniżyło już i tak nie za wysokie morale.
Dobra, oberwałem, ale pruję dalej. Porzucam myśli o zejściu na wprost i wracam do góry, zastanawiając się nawet przez moment czy nie warto zadzwonić do TOPR. Nie po to rzecz jasna, żeby mnie ściągali z Mnichowej Kopy, ale zwyczajnie po to, żeby może dali jakieś wskazówki gdzie się kierować, w końcu to teren bardzo popularny. Na pewno dużo to lepsze niż haniebne i kretyńskie ubicie się w takim terenie. Szybko jednak przychodzi otrzeźwienie - spokojnie, jest jeszcze wczesna godzina, widoczność zaczyna się delikatnie poprawiać, przecież spokojnie mogę sobie pozwiedzać tę Kopę jeszcze długo bez ryzykowania tyłka na jakichś p.... trawkach.
Tak w ogóle to oglądałem sobie dzisiaj tę Mnichową Kopę na zdjęciach i sam już nie wiem. Coś czuję, że gdy tam wrócę w warunkach dobrej widoczności to się będę sam z siebie śmiał. Faktycznie wygląda tak, jakby można było sobie na nią wejść z którejkolwiek strony bez większych trudności. Czy to tylko pozory, czy ja już przedwczoraj chwilowo na skutek braku widoczności kompletnie ogłupiałem (dopuszczam również możliwość, że nie tyle wtedy ogłupiałem, ile podtrzymałem stan głupoty utrzymujący się permanentnie – w odniesieniu do którego stosuję jednak mechanizm wyparcia), czy też miałem jakiegoś pecha, że się pchałem ciągle w stromizny?
Nie wiem. Wiem natomiast tyle, że po wylezieniu na górę tym razem skierowałem się tam, skąd przyszedłem - na wschód. Idę sobie, idę, patrzę... Ścieżka. No nie może być. Schodzę nią i ewidentnie zmierzam w kierunku Mnicha. Nosz jprdl, dlaczego nie szukałem jej od razu w tym miejscu, tylko eksplorowałem tę Kopę przez 40 min? Teraz łatwo mi się pisze, ale przedwczoraj to nawet miałem wątpliwości czy aby na pewno jest to Mnichowa Kopa. Poza tym ubzdurałem sobie, że jeżeli zawrócę to znowu wyląduję na tej ścieżce z której przybyłem, więc nic mi to nie da. Heh...
Tak wyglądał zapis GPS z mojego błądzenia po Mnichowej Kopie. Wygląda trochę tak jakbym po prostu poszedł sobie na zachód, po czym powrócił na właściwą drogę i się już jej trzymał. Cóż, może na zapisie tak to wygląda...
9.
Przy Mnichu zatrzymuję się na moment, zjadam coś, spokojnie schodzę. Tutaj to już wiem, że nie muszę szukać ścieżki i kopczyków tylko mogę leźć jak puszcza. No i tak lezę, pakując się w jakieś oblodzenia, które decyduję się obejść bokiem, robiąc – patrząc po zapisie GPS – jakąś mało logiczną pętlę. Ale co tam, teraz to już za chwilę i tak będę na szlaku.
Najkrótszą drogą między dwoma punktami jest linia prosta.
10.
Na ceprostradzie schodzę spokojnie, mimo że jest to naprawdę fajna trasa do biegania, coś nie mam ochoty. Dopiero od Morskiego Oka zbiegam; zazwyczaj ten odcinek do Palenicy spokojnym tempem zajmuje mi jakieś trzydzieści parę minut, tak było też i tym razem („trzydzieści parę” obejmuje dość szeroki wachlarz możliwości, o czym wie doskonale każdy biegacz dystansu 10-kilometrowego
).
Powrót autkiem do domu tym razem zajmuje jakieś 2h z minutami, tak to można jeździć w góry.
I to by było na tyle, koniec kolejnego odcinka moich przygodokompromitacji.
No i ok, reasumując – czy popełniłem jakieś błędy?
Trzymając się zasady „od ogółu do szczegółu” w pierwszej kolejności należy stwierdzić, że przede wszystkim zlekceważyłem sobie trasę. I to nie tylko w tym konkretnym przypadku, w podobny sposób niestety lekceważę sobie Tatry od dłuższego czasu nie dochowując należytej staranności podczas przygotowań do podobnych wycieczek. Bo i była to wycieczka, jakich urobiłem już wiele i chyba za łatwo przyzwyczaiłem się, że zawsze wszystko idzie szybko, gładko i bezproblemowo.
Co do szczegółów – oczywiście najważniejszym problemem jest zbyt wolne tempo. Gdybym Mięgusza urobił w 2h z Palenicy to spokojnie bym zdążył zejść do szlaku przed zmrokiem. Jest to kwestia nad którą koniecznie należy popracować.
A może i jednak niekoniecznie tylko nad tym.
Pytacie w listach – skąd ten tytuł relacji? Odpowiadam zatem.
Jeżeli ktoś ma małe dzieci (albo miał – dzieciaki szybko rosną) to wie doskonale, że uwielbiają one przekręcać różne nazwy. Ot np. zdarza się, że hipopotam to „hipopopo”, słoń to „sioń”, ryba to „lipa” itp. Podobnie z nazwami gór. Cóż, jak tak błądziłem sobie po tej Mnichowej Kopie, w zasadzie od momentu kiedy zacząłem ujeżdżać na trawkach, to różne myśli i obrazy przychodziły mi do głowy. Nie chcę specjalnie się wdawać w szczegóły, pewnie łatwo jest się domyślić.
W sumie może nie trwało to długo, dość szybko udało się ogarnąć i przejść do trybu „zadaniowego”.
Ale wystarczyło.
Tak sobie teraz myślę, że może potrzebowałem takiego kuksańca ostrzegawczego. Czasem taki się przydaje - niby człowiek wie, co w życiu jest naprawdę ważne, ale jednak nie zawsze o tym do końca pamięta.
Ja już teraz pamiętam.
Dziękuję za uwagę.