Nad pomysłem wyjazdu w góry z samym Frankiem myślałem już od jakiegoś czasu. Pierwotnie miała być Babia, ale stwierdziłem, że szkoda tracić tyle czasu na dojazd samochodem na tylko jeden dzień i ostatecznie zdecydowałem się zabrać go w pobliskie Karkonosze. W planach miałem bardzo standardową pętlę nad Karpaczem.
Pojechaliśmy w środę aby uniknąć tłumów. Poza tym był to jedyny dzień z dość przyzwoitą prognozą pogody. Ten maj nie obfituje w takie dni. Dla Franka miała być to najdłuższa wycieczka w życiu i byłem bardzo ciekawy jak sobie poradzi.
Parkujemy w Karpaczu Białym Jarze około dziesiątej. Mogliśmy postawić wyżej, niemal pod Wangiem, ale plan optimum zakładał zejście Doliną Łomniczki i jeśli by się powiódł, oznaczało by to, że na koniec dnia mamy jeszcze 150m podejścia. Wolałem zrobić to rano.
Za zostawienie samochodu na cały dzień nie płacimy nic, cóż za miła odmiana, kiedyś w Karpaczu niesłusznie dostałem mandat.
Do Wangu dochodzimy po dwudziestu minutach. Świątynia jest bardzo interesująca, nie pamiętałem jak bardzo. Obchodzimy ją ze wszystkich stron, zajadamy kanapki. Młody jest zadowolony. Po chwili ruszamy dalej. Wędrujemy spokojnie przez las, w kierunku Samotni. Idziemy większość drogi brukowanym szlakiem. Na nieszczęście, bo Franek woli “skałki” jak to on nazywa czyli luźno porozrzucane kamienie bądź teren skalny. Niestety, okazuje się, że równolegle poprowadzony szlak do Samotni jest zamknięty, nie wiem z jakiego powodu. W każdym razie musimy iść dalej brukiem.
Fran robi się coraz bardziej znudzony, ale staram się go zabawiać rozmową. O dziwo, sam jestem też zmęczony, czyżby skutki mocnego treningu z poprzedniego wieczora? Nad Samotnią czekają na nas przyjemne widoki. Robimy kolejną przerwę. Po niej, wciąż brukiem, pniemy się w górę, przez Strzechę Akademicką aż po główną grań Karkonoszy. Młody idzie coraz wolniej i mniej chętnie. Na szczęście zaczynają pojawiać się pierwsze płaty śniegu. To jest to. Franek włazi na każdy płat wyjaśniając, że zajmuje się eksploracją Arktyki. Dalsza droga do Śląskiego Domu była przyjemnością.
W schronisku zamawiam frytki dla partnera i placki z gulaszem dla siebie. Wszystko było przepyszne - naprawdę polecam. Tymczasem na grani pojawia się coraz mocniejszy wiatr, choć jak na okolice Śnieżki to i tak było spokojnie. Słońce natomiast paliło nas niemiłosiernie. Pytam Franka czy schodzimy od razu czy idziemy na szczyt. Ku mojej radości wskazuje drogę w górę. Od tego miejsca pojawia się coraz więcej ludzi. Ale pojawiają się też skałki. Franek koniecznie chce iść obok szlaku trudniejszym terenem.
Na szczyt docieramy po prawie 5,5h od wyruszenia z samochodu. Widoki są bardzo szerokie. Spędzamy na górze ze dwadzieścia minut i rozpoczynamy powrót.
Franek mnie zadziwia. Ma rewelacyjne tempo zejścia. Idziemy za rękę, teren jest stromy. Ze Śląskiego Domu, według planu skręcamy W Dolinę Łomniczki. Chwilę przystajemy przy cmentarzu symbolicznym. Po godzinie od rozpoczęcia zejścia jesteśmy…. 600m poniżej wierzchołka Śnieżki, przy nieczynnym schronisku. Dojadamy ostatnie zapasy.
Pytam Franka czy nie jest zmęczony i nie chce dłuższej przerwy. Twierdzi, że odpocznie w samochodzie. Wkrótce dochodzimy do Karpacza, ale do samochodu mamy jeszcze chwilę spaceru. Kładziemy się jednak w trawie i patrzymy na Śnieżkę. “Widzisz, jaki kawał przeszedłeś, Synu? Jestem z Ciebie dumny” mówię. Wkrótce dochodzimy do samochodu. Cała wycieczka zajęła nam prawie 8h, a zejście ze Śnieżki tylko 2h. Mistrzostwo. Franek zrobił najdłuższą trasę w życiu - 18km i ponad 900m podejść. Łazi już jak dorosły. I mam nadzieję, że to pierwsza z całej serii wycieczek tego typu. A za rok bierzemy też Julka.