Prognozy były dość słabe na miniony weekend, ale gdzieś tam na południe od Tatr dostrzegliśmy jakąś lukę wśród chmur na pogodowych radarach. W sobotę miało się przecierać mniej więcej na granicy pasma Gór Wołowskich i te prognozy się dobrze sprawdziły. Czego byliśmy naocznymi świadkami.
Droga do Henclovej zajęła nam prawie cztery godziny, a to przez to, że włodarze drogowców zawiedli i pierwsze odśnieżarki wyjechały, gdy użytkownicy zakopianki byli zmuszeni „mknąć” w porywach 30 kilometrów na godzinę. Na Słowacji było jeszcze gorzej; do pomocy przy odśnieżaniu ruszyło też wojsko.
Henclova okazała się malutką wsią na końcu świata (około 100 mieszkańców) i żeby się do niej dostać trzeba było przejechać siedem kilometrów w głąb doliny o tej samej nazwie.
Henclovą przecina zielony szlak prowadzący z Nalepkova w kierunku głównego grzbietu Gór Wołowskich, który posłużył nam ze wejście i zejście.
Najpierw trzeba pokonać spory odcinek doliną, ą następnie szlak wprowadza łagodnymi i bardzo długimi zakosami na przełęcz Volovec. Po dawnych wiatrołomach nie ma już śladu na szlaku, za to zbocza w okolicy dalej nie wyglądają zbyt ciekawie.
Pod przełęczą przywitał nas huraganowy wiatr, który towarzyszył nam w dalszej drodze i miotał śniegiem zalegającym na koronach drzew.
Przez Skalisko (1293 m npm) przewalały się chmury więc widoki mieliśmy bardzo ograniczone, a szkoda, bo góra ta słynie z rewelacyjnej panoramy aż po Tatry, ale głównie na pobliski Słowacki Kras i jego płaskowyże.
Na skałach nie szło ustać z powodu wiatru, więc schowaliśmy się na zawietrznej poniżej w nadziei, że pogoda się poprawi. Po chwili zaczęli do nas docierać kolejni turyści, więc trzeba było ustąpić im miejsca. Kwadrans drogi ze szczytu i jakieś 150 metrów niżej znajduje się Chata Volovec. Zawiązała się dyskusja między Słowakami z której wywnioskowałem, że jeden z nich w schronisku niedawno raczył się zupą gulaszową. Zapaliła nam się ostrzegawcza lampka z nadzieją na piwo i gorącą zupę. Wartko zeszliśmy więc do schroniska. Na miejscu okazało się jednak, że jedyne co się warzy to zupa kapuśniakowa, ale kiedy będzie gotowa tego gospodarz nie umiał nam wytłumaczyć, więc zakupiliśmy jedynie po browarze. Samo schronisko, no cóż – wolałbym tam nie nocować
.
Po wyjściu z budynku ujrzeliśmy prześwit między chmurami i trzeba było po raz drugi zdobyć Skalisko. Oczywiście po wejściu na szczyt niebo znowu się zaciągnęło, ale mimo wszystko sytuacja zaczęła się trochę poprawiać.
W drodze zejściowej zgubiliśmy szlak i zeszliśmy do żółtego, który trawersuje nieco niżej i również prowadzi na przełęcz więc jakoś trafiliśmy do celu, a plusem było to, że żółty prowadził przez odkryte tereny po starych wiatrołomach z rozległymi widokami na okolicę. Jak można było zgubić grzbietowy szlak o szerokości pasa na autostradzie - do dziś zachodzę w głowę.
Z Henclovej przemieściliśmy się w okolicę Spiskiej Nowej Wsi. W ośrodku, w którym mieliśmy noclegi znajdowała się duża restauracja, w której zabawę urządził sobie jakiś lokalny zespół ludowy. Nie bez znaczenia jest też fakt, że budynek charakteryzował się dość cienkimi ścianami. Czterdziestoosobowy chór wyśpiewał nam chyba wszystkie słowackie utwory folklorystyczne, a trwało to do późnych godzin nocnych. Luźna uwaga: ich melodie niczym nie różnią się od naszych – wystarczy tylko podmienić teksty.
Wschód słońca przywitał nas w drodze do Dedinek gdzieś na polach nad Spiską Nową Wsią z widokiem na pasmo, które poprzedniego dnia czaiło się za chmurami.
Pokonując nieodśnieżone i zalodzone zakręty drogi do Dedinek w głowie huczały mi jeszcze nocne melodie w stylu „poszła Karolinka do Gogolina” po słowacku.
Zaparkowaliśmy auto przy zbiorniku Palcmanska Masa i ruszyliśmy pod górę nieznakowaną percią w poszukiwaniu wyhladek. Pierwsza i chyba najlepsza tego dnia odnalazła się pod szczytem Gacowskiej Skały z widokiem na Tatry Wysokie.
Druga była trudniejsza do odszukania i trzeba było trochę stracić na wysokości aby ujrzeć piękny widok na Dedinki, zbiornik i okoliczne pagóry z Radzimami w roli głównej. Oba punkty widokowe pomimo braku znakowania posiadają tablice informacyjne z opisanymi nazwami okolicznych szczytów.
Po uraczeniu się widokiem na Dedinki wróciliśmy do pierwszej wyhladki, bo akurat trochę przyświeciło na Tatry.
Po licznych śladach poprzedników przemieściliśmy się przez kilka polan na płaskowyż Geravy i pod schronisko, przy którym rozchodzą się szlaki we wszystkich kierunkach. Na płaskowyżu przywitały nas koniki z miejscowej stadniny.
Dalszy etap naszej wycieczki prowadził zielonym szlakiem pod Predny Hyl, ale aż tak daleko nie zaszliśmy, bo w odpowiednim momencie opuściliśmy znakowaną drogę, udając się na skraj płaskowyżu. Dość mocno chaszczując dotarliśmy na wyhladkę z widokiem na Holy Vrch. Jesienią, albo późną wiosną musi tam być przepięknie. Niebo niestety zaciągnęło się ciemnymi chmurami i na jakiekolwiek dalsze prześwity nie było co liczyć.
Pierwszą wyhladkę na Cervenej Skale nazwałbym roboczo, ale dość śmiało Żabim Koniem, bo żeby do niej dotrzeć musiałem pokonać równie eksponowaną i wąską grań, na co moja małżonka nie spoglądała ze zbyt dużym entuzjazmem. Przejście utrudniał zalegający śnieg i jedno zwalone drzewo na skały. W drodze powrotnej kluczowe miejsce pokonywałem okrakiem, co może świadczyć o tym, że aż tak nie przesadzam
. Ogólnie nie polecam tej wyhladki – widoki dość okrojone.
Druga wyhladka, taka typowa zza krzaka z wychyleniem lustrzanki głęboko w przód aby wykonać zdjęcie z widokiem. Jednak kronikarskim obowiązkiem było o niej wspomnieć.
Potem długo ciężkie chaszcze i gdy już traciliśmy nadzieję trafiła się trzecia, całkiem fajna z której ujrzeliśmy czwartą – tą właściwą i najlepszą. Trzecia:
Żeby znaleźć czwartą musieliśmy okrążyć cały płaskowyż, a była ona tak naprawdę kilka minut od schroniska na Geravach. Widokowo prima sort – wrócimy przy lepszej aurze.
Zaspokojeni wyhladkami, a może i nawet lekko przesyceni, wstąpiliśmy do czynnej restauracji w schronisku na małe co nieco. W drodze powrotnej do Dedinek, oprócz moich malowniczych piruetów na zalodzonym szlaku, nic ciekawego już nie miało miejsca. Żona oczywiście ponagrywała kilka z nich swoją wścibską kamerą gopro – aż się boję przeglądać ten materiał
.