Trochę tak to wygląda, że naszym wakacyjnym przewodnikiem po Austrii bywa Csaba Szepfalusi i jego Ferraty Alp Austriackich, bo często sugerujemy się jego radami zawartymi w przewodnikach. W Alpach Austriackich fajne jest to, że można sobie urozmaicać zwykłe chodzenie bardziej ambitnymi, ubezpieczonymi drogami. I tak też miało być w tym przypadku, czyli trekking wzbogacony o ferratowe przejścia. Głównym celem były Ilmspitze i Elferspitze Klettersteig oraz wejście na najwyższy szczyt Alp Zillertalskich Hochfeiler. Żadnego z tych celów niestety nie udało się zrealizować

, w znacznej mierze z powodu pogody (czy też prognozy), ale i tak udało się przejść kilka ciekawych tras, głównie w rejonie Kalkkogel. W Alpach Wschodnich w tym sezonie letnim występowała dość kapryśna pogoda (może za wyjątkiem tygodniowej lampy, która poprzedzała nasz przyjazd). Siedzieliśmy tam 15 dni i trafiliśmy tylko na dwa dni typu „pewniaki”, które wykorzystaliśmy bez skrupułów. Na podstawie własnej obserwacji mogę też napisać, że w Dolinie rzeki Inn, jak i w Dolinie Sztubajskiej bardzo często występują rano niskie chmury, co nie jest zbyt sprzyjającym faktorem w sytuacji, gdy nastawiamy się na wchodzenie na niższe szczyty.
Po piątkowym, popołudniowym przyjeździe do Axams około północy udaliśmy się na zasłużony odpoczynek, szybko przerwany wczesnym rankiem. W rejonie akurat kończył się wyż i miałem nadzieję, że zdążymy coś jeszcze urobić w ten dzień przed załamaniem burzowym, które było przepowiadane na popołudniowe godziny. Wybór padł na Steingrubenkogel w Paśmie Kalkkogel, głównie z powodu wysoko położonego parkingu, ale i bardzo ciekawej trasy, poprowadzonej na szczyt.
Podejście do schroniska Adolf-Pichler Hutte (nie mylić z innym Adolfem), następnie żmudny marsz na przełęcz Alpenklubscharte z widokami na Wetterstein i Zugspitze i w końcu zaczyna się najciekawszy etap. Już widok z przełęczy jest dość księżycowy. Teraz już wiemy dlaczego Kalkkogel nazywany jest Dolomitami Północnego Tyrolu.



W dalszym swoim przebiegu trasa nie zawodzi, jak na ferratę o trudnościach C jest wyjątkowo urozmaicona i oryginalna. Po 45 minutach od przełęczy stajemy na szczycie Steingrubenkogel (2633 npm).






Jak widać Sztubaje witają nas pięknym i rozległym widokiem. Nie jesteśmy tego świadomi, ale przed nami prezentują się bardzo wyraźnie nasze kolejne cele: Serles, Kesselspitze, Rinnenspitze, Grunbergspitze czy Marchreisenspitze…



Przez jakąś godzinkę jesteśmy sami na wierzchołku, a gdy nadchodzą kolejni turyści zbieramy się do zejścia, które prowadzi drogą wejściową i wcale się na nim nie nudzimy.



W niedzielę pogoda pod psem. Mieliśmy siedzieć na kwaterze, ale nie wysiedzieliśmy i podjechaliśmy w głąb doliny w celu przejścia ferraty Wilde Wasser. Zaparkowaliśmy samochód pod licznie odwiedzanym wodospadem Grawa i ruszyliśmy stromymi zakosami ku kolejnemu wodospadowi, który na tablicach informacyjnych reklamował się jako najdłuższy w tej części Alp. Z mojej mapy (niezbyt dokładnej) wywnioskowałem, że ferrata biegnie wzdłuż tego wodospadu po prawej stronie jego spadku, ale na miejscu zrozumieliśmy, że nie jest to prawda. Okazało się, że jest to ferrata schroniskowa i trzeba pokonać cały próg do schroniska Sulzenauhutte, a następnie zejść pod ferratę. Na to już tego dnia nasze nogi nie miały ochoty i w połowie podejścia do schronu daliśmy sobie spokój. Tak więc skończyło się jedynie na zwiedzaniu okolicy.


Gdybyśmy mieli zostać w Dolinie Sztubajskiej w poniedziałek również musielibyśmy sobie góry odpuścić, bo pogoda nie zamierzała nikogo w tym rejonie rozpieszczać. Trzeba więc było się udać nieco na południe. Po śniadaniu opuściliśmy naszą dolinę słono płacąc za to na bramkach autostrady kierującej na przełęcz Brennero. Po półtorej godziny jazdy dotarliśmy na parking w Dolinie Funes i uiściliśmy kolejną opłatę, tym razem postojową. Ilość ludzi na parkingu trochę nas przeraziła, ale był to bezpodstawny niepokój, bo znakomitą większość z nich stanowili niedzielni turyści, którzy wybrali się na krótkie spacery po okolicznych halach. Przyciągnięci oczywiście rewelacyjnymi widokami na tę część Dolomitów i poszarpany grzbiet Delle Odle.
My obraliśmy kierunek Gunther Messner Steig nazwany na cześć tragicznie zmarłego brata słynnego himalaisty. Nie ukrywam, że był to bardzo dobry pomysł, bo widoki od początku zapierały dech w piersiach. Wiadomo – Dolomity.








Po drodze minęliśmy tylko jedną grupkę włoskich turystów pod szczytem Tullen (2653 npm), który w pewnym sensie stanowi wstęp do trudniejszego wysokogórskiego trawersu. Promienie słońca nie były tematem przewodnim tej wycieczki za to spektakl, który tworzyły przepływające przez granie chmury wart był każdej ceny.
W najtrudniejszym miejscu ubraliśmy sprzęt ferratowy, w dalszej części trawersu nie był on już potrzebny. Owe trudne miejsc można obejść łatwo również ubezpieczonym wariantem, więc jest to tak naprawdę trasa dla każdego turysty.





Dalej prowadziła nas ścieżynka, która omijała wszystkie wierzchołki na grani. Terenu było sporo do przejścia, a słońce zaczęło schodzić co raz niżej – z przełęczy ponad Lochalm postanowiliśmy zejść bez szlaku z powrotem do Doliny Funes.











Na kolejny dzień prognozy były łaskawe, a główne przejaśnienie miało się odbywać w godzinach porannych. Wychodząc z kwatery gwiazd na niebie nie dostrzegliśmy, a raczej niskie chmury, które odwiodły nas od pierwotnego planu pójścia na Serles. W ten oto sposób trochę bez przekonania dotarliśmy na położony na wysokości 1485 npm parking w Navis (Alpy Tuxertalskie). Jest tam zainstalowany parkometr, trzeba więc było opróżnić portfel z kilku euro. Długo dane nam było maszerować w gęstej mgle aby w końcu m/w na wysokości 2200 npm wyjść ponad niskie chmury. Od razu humory nam się poprawiły, albowiem w dość nieoczekiwany sposób ukazało nam się piękno okolicznego krajobrazu.



Lodowce w Zillertalach:

najbliższa okolica:

oraz Alpy Sztubajskie ponad chmurami. To już widok ze szczytu Pfoner Kreuzjochl (2640 npm).



Na szczycie mocno wiało, więc nie dało się zbyt długo wysiedzieć. Po za tym chmury zaczęły się podnosić dość gwałtownie. Obraliśmy więc zachodni kierunek swojej wędrówki. Minęliśmy Seeblesspitze i otoczeni chmurami zawitaliśmy na główny wierzchołek tego dnia, czyli na Grunbergspitze. Ze szczytu widok jedynie na pobliski Rosenjoch i czubki Sztubajów wystające spomiędzy chmur.





Na szczyt równocześnie z nami dotarli także trzej inni wędrowcy: dwaj Austriacy, którzy po drodze spotkali młodego Amerykanina. Jako, że turysta zza oceanu był żołnierzem, tubylcy opowiadali mu o pobliskiej strefie zmilitaryzowanej Lizum-Walchen.
Po dłuższej przerwie zebraliśmy swoje zwłoki ze szczytu i ruszyliśmy w dalszą drogę. W gęstej mgle pokonaliśmy ostatni szczyt tego dnia, czyli Grafmartspitze aby opuścić grzbiet Alp Tuxertalskich na przełęczy Naviser Jochl. Na zejściu chmury się trochę przerzedziły i ujrzeliśmy ładne otoczenie bardzo zielonej doliny Navistal.

Po dniu przerwy przyszedł czas na Serles, na który mieliśmy widok z okna naszego pensjonatu w Fulpmes, co nie dawało nam spokoju. Serles ze względu na swoje odizolowanie, piramidalną sylwetkę oraz dookolna panoramę, nazywany jest też „Ołtarzem Tyrolu”. Ażeby na ów ołtarz się dostać podjechaliśmy na wysoko umiejscowiony parking (1641 npm) w Maria Waldrast, gdzie znajduje się najwyżej położony w Austrii klasztor, a zarazem słynne miejsce pielgrzymkowe Austriaków. Droga na przełęcz Serlesjochl nie miała wiele wspólnego z drogą krzyżową, a raczej był to wygodny i bardzo wyraźnie przedeptany ceproszlak. Pod przełęczą z radością przywitaliśmy pierwsze promienie słoneczne.



Za przełęczą trzeba pokonać krótką drabinkę, a następnie wieloma zakosami szlak wprowadza na szczyt. Widoki z góry (2718 npm) faktycznie rewelacja – ledwo zdążyliśmy przed chmurami, które po chwili zaczęły podnosić się z dolin.




Z powrotem zeszliśmy na przełęcz Serlesjochl, a że godzina była młoda postanowiliśmy kontynuować naszą wycieczkę grzbietem w kierunku południowym aż do Kesselspitze. Początkowo szlak prowadził wzdłuż grani i wprowadzał na wierzchołek Lampermahdspitze (2595 npm).



Później znaki gdzieś zaginęły i doszliśmy pod spiętrzenie turni o nazwie Ober der Mauer. Z mapy wynikało, że szlak omija górę po zachodniej stronie, ale za nic nie mogliśmy dostrzec zarysu ścieżki. Na dodatek ze szczytu wisiały liny poręczowe, co uznałem za dobrą monetę. Żona kręciła nosem i miała rację, bo po pokonaniu pierwszego prawie przewieszonego spiętrzenia uznałem, że wyżej nie ma się co zapychać i raczej tamtędy znakowana droga nie wiedzie.
Wróciliśmy pod szczyt Lampermahdspitze, gdzie po intensywnym prześledzeniu otoczenia wzrokiem znaleźliśmy ledwo widoczne na skałach znaki. Ścieżka faktycznie trawersowała poniżej Ober der Mauer, ale jej jakość pozostawiała wiele do życzenia, podobnie jak jej słabe i wyblakłe oznakowanie. W końcu dotarliśmy na przełęcz za Ober der Mauer, co przyjęliśmy z lekką ulgą, bo gdybyśmy szli stricte granią to z Ober der Mauer musielibyśmy wykonać długi zjazd. Tylko nie wiem na czym, chyba na gumce z majtek i ze stringów mojej żony

.


Krucha, piarżysta ścieżka trawersująca z kolei po wschodniej stronie zawiodła nas na przełęcz pod Kesselspitze. Weszliśmy na szczyt, bo pogoda się nieco poprawiła i ujrzeliśmy nawet piękną sylwetkę Serlesa w oddali.




Powrót przez Kalbenjoch i Herzl, a następnie bez szlaku zeszliśmy do szlaku wejściowego z Maria Waldrast. Bardzo fajna, jedynkowa i dość długaśna tura, która przy lepszej pogodzie zapewne dostarczyłaby więcej satysfakcji.




Kolejny dzień przyniósł całkowite zachmurzenie w naszej dolinie, ale wyczaiłem na kamerkach przejaśnienia w Kuhtai. Wsiedliśmy więc w samochód i przemieściliśmy się w ten północno-zachodni skraj Alp Sztubajskich. Kuhtai to wysoko położony (około 2000 m npm) ośrodek narciarski, jednak okolica aż tak mocno nie straszy latem, jak podobne rejony narciarskie w innych miejscach w Austrii. Jako, że dzień zapowiadał się wybitnie burzowo wybraliśmy się na krótką pętelkę Drei-See-Wanderung zahaczającą o trzy jeziorka Plenderlessee. Nasze tempo było dość spacerowe o czym świadczy fakt, że wystartowaliśmy z parkingu z sędziwą turystką z Japonii, która przemieszczała się tip-topami, a którą minęliśmy dokładnie w połowie drogi.

Był czas na liczne przystanki:
- kulinarne,
- w celu obserwacji skubiących trawkę owiec,
- koni zastanych przy tej samej czynności,
- czy też w celu renowacji kopczyków. Zachęcają do tego nierzadko spotykane ławeczki.




W każdym razie do auta zdążyliśmy w ostatniej chwili przed oberwaniem chmury, które towarzyszyło nam w drodze powrotnej do Fulpmes.
Dzień w Kuhtai wyostrzył nasze apetyty na jakieś wyższe góry, ale prognozy znowu były dla Alp Sztubajskich bardzo surowe. Lepiej miało być na południu, więc udaliśmy się znowu do Włoch. Zaraz za granicą namierzyliśmy drogę do Pfitschertal i po minięciu kilku malowniczych górskich miejscowości dotarliśmy na parking w Stein. Na miejscu przywitał nas przenikliwy chłód i spore zachmurzenie, które nie dodało nam animuszu. Do tego mój żołądek postanowił zrobić focha i podejście pod schronisko Pfitscher-Joch-Haus nie było zbyt przyjemne.

Przy schronisku czekaliśmy z półtorej godziny na poprawę pogody. Siąpił marznący deszcz i wiał zimny wiatr. Na urlop nie zabraliśmy puchówek, co było fatalnym błędem; pod schroniskiem założyliśmy więc wszystko co mieliśmy w plecakach. Mieliśmy tylko jedną parę rękawiczek, ale za to żona nosi zawsze zapasowe zoki, które założyłem na ręce. W końcu, skostniali do reszty, ruszyliśmy w kierunku naszego szczytu, czyli góry o pięknej sylwetce i ładnej nazwie – Croda Rossa (Rotbachlspitze).






Po drodze się trochę rozchmurzyło, ale na szczycie znowu świerkliśmy w skarpetkach na rękach. A później żeby było jeszcze weselej spadł deszcz ze śniegiem. Gdy nadciągnęli kolejni turyści postanowiliśmy się zwijać, zresztą alternatywą było zamienienie się w kostkę lodu. W drodze powrotnej znowu się rozwiało, ale mi to już było wsio ryba, bo problemy żołądkowe dawały się co raz bardziej we znaki. I to tyle w temacie Rotbachla – okolica jest niesamowita, zupełnie inaczej sobie wyobrażałem Alpy Zillertalskie. Po tej wycieczce narobiłem sobie jeszcze większego smaku na Hochfeiler i coś czuję, że już w przyszłym roku się tam wybierzemy.








Dzień później jedziemy atakować trzy tysiące. Niedaleko, bo w odnogę Doliny Sztubajskiej o nazwie Oberbergtal. Dolina jest piękna, parking położony wysoko, bo na 1750 metrów npm. Wiemy o tym nie tylko my, ale o tym przekonamy się później. Dalej nie czuję się najlepiej dlatego uznaliśmy z żoną, że wycieczka na Rinnenspitze będzie tego dnia wystarczająca. A prognozy w końcu wieszczą lampę.
Z parkingu ruszam w w czerwonych butach i w czerwonym softszelu. Byki w trakcie corridy nie reagują ponoć na kolor płachty tylko na jej ruch, ale na mnie stado krów w dolinie zareagowało wyjątkowo agresywnie. Do koloru dołożyłem też dość przyspieszony ruch, bo jedna z krów wdała się za mną w pogoń. Reszta stada przyglądała się temu z zaciekawieniem, podobnie jak moja małżonka. Ostatecznie krowa dała mi spokój i ruszyliśmy bardzo powolnym tempem w górę, w kierunku schroniska Franz-Senn Hutte, bo problemy żołądkowe nie chciały mi tego poranka odpuścić. Okolica zachwycała.


Powyżej schroniska szlak długimi zakosami wznosił się w górę aż pod wąską przełączkę w grzbiecie, gdzie zaczęło się w końcu coś dziać. Szlak stanął lekko dęba, w poruszaniu się pomagały licznie umocowane klamry, a wyżej metalowa lina. Schodząc ze szczytu zauważyliśmy, ze wielu turystów w tym miejscu rezygnowało – chyba nie tego się spodziewali po łatwym trzytysięczniku. Jeden gość już schodził z wierzchołka, który okazał się dość niewielki i przez kilkanaście minut okupowaliśmy go sami. A potem zaczęli się pojawiać kolejni chętni na Rinnespitze tego dnia. A było ich tylu, co w Tatrach na popularnym szlaku. Sam szczyt nie wznosi się nawet o metr wyżej niż te magiczne trzy tysiaki, ale panorama jest z niego warta poniesionego trudu. Wzrok przyciągają głównie lodowce: Lusener i Alpeiner. W tle srożą się skaliste szczyty Schrankogla i Ruderhofspitze.







W drodze powrotnej odbiliśmy jeszcze na godzinny relaksik przy jeziorze Rinnensee, które lokalna broszurka opisuje jako najpiękniejsze w Alpach. Nie chce mi się w to do końca wierzyć, ale jego kształt i kolor naprawdę robią wrażenie.







Następny dzionek. Prognozy średnie, ale nie zamierzamy zbytnio kombinować i uderzamy w pasmo Kalkkogel. Od rana widoczność jest rewelacyjna pomimo sporego zachmurzenia na niebie. Szczególnie widok w głąb doliny rzeki Inn jest piękny – gdzieś tam w oddali majaczy Wilder Kaiser.
Księżycowy krajobraz pasma Kalkkogel daje się już odczuć w okolicy pierwszego szczytu na naszej trasie - Ampfersteinu. Na zdobycie czekają na nas dwa kolejne: Marchreisenspitze i Hochtennspitze. Trasa nosi nazwę Lustige-Bergler-Steig – Droga Wesołych Górali. Na Ampfersteinie dogania nas austriacki turysta, który pierwszy rusza w dalszą drogę. Na dwóch kolejnych szczytach na nasz widok szybko rusza dalej – gość chyba wybitnie nie lubi towarzystwa w górach. Występuje jeszcze jedna reguła, mianowicie za każdym razem, gdy włazimy na szczyt słońce wychodzi zza chmur zaś na odcinkach pomiędzy wierzchołkami towarzyszą nam tylko cienie. Taki dzień.








Z prawej Alpy Zillertalskie, z lewej Tuxertalskie:


O ile się nie mylę w tle Zuckerhutl:

Pośrodku Habicht, z lewej Tribulauny:


Najtrudniejsze miejsce na trasie:

Po drodze jest wiele ciekawych, ale nie sprawiających specjalnych trudności miejsc, w tym eksponowane trawersy, które szczególnie licznie występują na końcowym odcinku. Trasę można przedłużyć o kolejną ubezpieczoną drogę Gstaller-Steig, ale dla nas oznaczałoby to zbytnie wydłużenie wycieczki. I tak też ze szczytu Hochtennspitze postanowiliśmy zejść na parking.













Niestety pomyliliśmy szlaki i musieliśmy bez znaków wracać stromym zboczem, a na koniec pokonać nasyp nad sztucznym zbiornikiem. Zejście z nasypu było chyba najtrudniejszym fragmentem do pokonania na tym urlopie. Jak się okazało na parking wróciliśmy kilka minut przed nadejściem ulewy

.


Dwa dni odpoczynku wymusiła na nas głównie słaba pogoda. Trzeba było się więc pożegnać z Doliną Sztubajską i ruszyć w kierunku wschodnim, gdzie prognozy na kolejne trzy dni były dużo łaskawsze. Chyba zajechaliśmy jednak zbyt blisko, bo Karwendel nie przywitał nas bezchmurnym niebem. Chociaż rano było jeszcze całkiem znośnie – podążaliśmy wartko z parkingu na hali Gernalm na przełęcz Plumssatel. Droga dojazdowa na parking jest płatna; my przejeżdżaliśmy na tyle wcześnie, że jeszcze nie było pracownika w budce opłat.
Pomimo zalegających chmur Karwendel od razu przypadł nam do gustu – jest to pasmo w które na pewno w przyszłości wrócimy, aby je lepiej poznać.



Po przejściu szczytu Mondschein Kopf szlak sprowadza stromo na przełęcz i w jedynkowym (w skali alpejskiej) terenie wprowadza na szczyt Mondscheinspitze (2106 npm).




Ta ścianka była naprawdę stroma (czego na zdjęciu specjalnie nie widać):


Ze szczytu okrojone widoki:



Na zejściu znowu bardzo stromy teren i koziorożce, z których okolica jest znana. Po drodze minęliśmy tylko dwie turystki, ale w weekendy jest to dość popularna pętla z hali Gernalm.






Autostradami przemieściliśmy się na wschód, a dokładnie do Flachau, gdzie po noclegu podjechaliśmy wcześnie rano na parking pod kamieniołomem. Nad nami wznosiły się wiadukty autostrady, która tunelem wbija się w tym miejscu w Niskie Taury (grupa Radstadter Tauern). Niebo bezchmurne – na to czekaliśmy, bo przed nami była trasa dość długa i poprowadzona w niebanalnym terenie.
Już po kilku serpentynach zgubiliśmy szlak po czym dogoniły nas trzy Austriaczki, które również nie odnalazły szlakowych znaków i tak też w piątkę podchodziliśmy stromym zboczem, śladami jakiejś starej ścieżki prowadzącej przez wielkie wanty. W końcu, w kosówce właściwa ścieżka się pojawiła i dalej już bez problemów wspinaliśmy się szlakiem nr 710.


Po pokonaniu około siedmiuset metrów przewyższenia dotarliśmy na pierwsze wypłaszczenie. Otwarły się dalekie widoki na Dachstein i od razu zrobiło się przyjemniej.






Im byliśmy wyżej tym okolica przybierała bardziej surowy wymiar aż w kocu zamieniła się w jedno wielkie kamienne morze – teren na mapie opisany jako Gasthofkar. Okoliczne wzniesienia przypominały te z Dolomitów. Zostaliśmy w tyle za Austriaczkami, które cięły w górę ile sił w nogach.




Po strawersowaniu pod ścianą Mosermandla pozostał już tylko stromy, ubezpieczony odcinek, prowadzący prosto na szczyt. A na nim grupka turystów i bardzo dalekie widoki. Szczególnie wzrok przyciągały, schowane wcześniej za Mosermandlem i niewidoczne Wysokie Taury od Grossglocknera po Hochalmspitze.









Długo podziwialiśmy rozległą panoramę z Mosermandla, ale w końcu przyszedł czas na zejście. Najpierw tym samym stromym kominem, którym podchodziliśmy, a następnie dla urozmaicenia wycieczki poszliśmy okrężnie szlakiem nr 711. Podobnie uczyniły poznane wcześniej Austriaczki – cały dzień deptaliśmy im po piętach. Wyszła nam z tego całodniowa tura, z widokami prima sort – chyba najładniejsza na całym urlopie. Najważniejsza jednak na tej wycieczce okazała się stabilna pogoda – nie wyobrażam sobie pokonywania tej trasy we mgle, bo w szczególności ten drugi wariant zejściowy był oznakowany dość chaotycznie.







Po posileniu się i zrobieniu zakupów we Flachau (bardzo komercyjna miejscowość) przemieściliśmy się dwie doliny dalej - do Taurachtal. Wieczorem oddawaliśmy się błogiemu relaksowi przy potoku w pobliżu pensjonatu Vordengnadenalm.
Wczesnym rankiem podjechaliśmy do wysoko położonego ośrodka narciarskiego - Obertauern. Stamtąd ruszyliśmy szlakiem nr 21 zostawiając za sobą w dole kiczowate hotele. Szlak wprowadził nas asfaltową drogą (wybudowaną w pobliżu stoku) na przełęcz, gdzie ujrzeliśmy tragicznie wkomponowany w teren sztuczny zbiornik wodny. Nie wiem czym sobie zasłużyła okolica na takie dewastujące potratowanie ją przez Austriaków.

Na przełęczy przywitały nas ostrzeżenia „nur fur geubte”, ale są one raczej na wyrost, bo oprócz lekko eksponowanej ścieżki, która trawersuje górę Predigtsuhl nic po drodze trudnego nie ma. Najpierw jednak trzeba wejść na bardzo widokowy wierzchołek Zehnerkarspitze (2382 npm), z niego zaś szerokie zbocze prowadzi do wspomnianego wcześniej długiego trawersu.






Na trawersie ścieżka była dość wąska i nadzialiśmy się na stado baranów, które na nasz widok zawróciło i tak też maszerowaliśmy za nim kilkanaście minut jak samozwańczy pasterze. Po minięciu niezdecydowanego stadka szerokimi zakosami wleźliśmy na kolejny szczyt – Glocknerin (2433 npm) . Widoki ze szczytu znowu miodzio – bardzo nam się spodobały te Radstadtery.







Zejście w pobliżu turkusowej tafli jeziora Wildsee, a następnie bardzo upierdliwym szlakiem nr 702 z powrotem na parking w Obertauren, no a stamtąd pozostał nam tylko powrót do kraju.




W domu zaś można już było westchnąć kolejny raz – i po urlopie

.