Dzień 3 - Sous le Rocher des Miots (1695 m n.p.m.)Trzeci dzień z rzędu ładnej pogody więc ekipa wybiera się kolejką na Aiguille du Midi.
Ja staję okoniem i postanawiam spenetrować masyw znajdujący się na północ od hotelu.
Wynajduję nawet potencjalny cel - Tete du Colloney (2692 m n.p.m.).
Szlak zaczyna się zaraz za parkingiem. Najpierw szutrówka trawersująca zbocze, potem odbicie w prawo na ścieżkę w lesie.
No i zaczyna się zabawa.
Po wyjściu z lasu zakosy po trawnikach wyprowadzają coraz wyżej.
Otwierają się nawet jakieś widoki:
Klimat znany z Czerwonych Wierchów:
Podczas podejścia trawnikami co jakiś czas słyszę owcze dzwonki - rozglądam się wokół ale owiec ani widu ani słychu (właściwie to słychu jest co jakiś czas).
Dochodzę do trawersu pod skałami i zarządzam przerwę.
No i w końcu widzę owce.
Cały kierdel sunie w górę ścieżką. Moją ścieżką!
No tak. Pewnie śniegi wyżej puściły i przeganiają owce na pastwiska w okolicach Chalets de Plate.
I w tym właśnie momencie wpieprzam się w jedną z najgłupszych sytuacji w górach w swojej karierze...
Jako, że wyżej ścieżka nie rokuje szans na minięcie się ze stadem postanawiam przeczekać chwilę aż owce mnie miną.
Ta "chwila" rozciągnęła się tak, że całą moją wycieczkę szlak trafił. Człowiek stary a nadal głupi!
Najpierw czekałem aż owce dojdą w miejsce, które naiwnie wybrałem sobie na mijankę.
A owce jak to owce: wa kroki w górę, żarcie trawy, dwa kroki w górę, kupa, dwa kroki w górę, żarcie trawy...
W końcu doszły do miejsca gdzie czekałem. Z lewej skała, z prawej trawnik.
Poganiacz prosi mnie abym usiadł na skraju trawnika.
Owce szły, spojrzały na mnie, stanęły i teraz ani kroku ani w przód ani w tył.
Na nic zachęty, na nic pokrzykiwania. Patrzą na mnie i stoją.
W końcu dogadujemy się z poganiaczem, że pójdę wyżej ścieżką i ogarnę jakieś miejsce gdzie nie będę widoczny.
Nie pomaga. Stoją dalej i ani rusz.
Zachciało mi się kurna mijanki!
Sytuację ratują poganiacze idący z tyłu, którzy przeganiają przez trawniki część owiec z tyłu stada. Te nie zdążyły mnie wcześniej zauważyć więc dostawszy się na ścieżkę idą do przodu a reszta ciągnie za nimi.
Cała ta porąbana sytuacja trwa godzinę albo i półtorej.
Czas stracony, ścieżka osrana.
Postanawiam, że mam już to wszystko w dupie i wracam na dół.
Miejsce wycofu:
Masyw Mont Blanc na osłodę:
Dzień 4 - W dupie byłeś i gówno widziałeśPrognoza mówiła o trzech dniach deszczu ale spróbować trzeba było...
Zaczęło lać zanim jeszcze wsiedliśmy do Tramwaju MB.
Przez cała drogę w okolice Bellevue też lało.
Wysiadamy. Leje.
Plan był taki aby przejść pod lodowcem de Bionnassay do les Contamines-Montjoie zahaczając po drodze o Mont Vorassay.
Taki był plan gdy się siedziało w suchym mieszkaniu oglądając mapę.
Teraz ten plan mam już w głębokim poważaniu.
Dochodzę tylko do mostku przerzuconego nas spienioną rzeką wypływającą z lodowca i wracam.
Zimno, mokro, nic nie widać.
Aparat tego dnia mógł odpocząć. Dzień bez historii.
Dzień 5 - Col de Balme (2191 m n.p.m.)Jedziemy na Col de la Forclaz (1526 m n.p.m.). Prognoza oczywiście fatalna ale nie ma opcji na siedzenie w hotelu.
Zaraz po wyjściu na szlak pokazuje się nasz cel:
Trawersujemy zbocze i dochodzimy do jakiegoś małego schroniska.
Przez mostek na potoku zmieniamy stronę doliny i obniżamy się w kierunku le Peuty.
Trochę to wszystko bez sensu bo tracimy wysokość no ale cóż począć...
Gdy jesteśmy na dnie doliny na chwilę przecierają się chmury:
I to by było na tyle widoków tego dnia.
Za chwilę zaczyna padać deszcz a po następnej chwili grad.
Znajdujemy jakąś wiatę i zastanawiamy się co dalej.
Schodzić w dół na autobus czy cisnąć w górę w ulewie?
Stanęło na tym drugim...
No to ciśniemy. Najpierw łąki, potem przekraczamy wezbrany potok.
Teraz zakosy w lesie. Jestem już cały mokry ale idzie się zadziwiająco dobrze.
Zakos, zakos, zakos i tak w kółko.
W końcu wychodzę na trawniki powyżej lasu.
Przestaje padać deszcz. Zaczyna padać śnieg.
Wiem, że na przełęczy jest schronisko więc idę z nadzieją, że tam się ogrzeję.
Kolejny zakos i tabliczka - 30 minut na przełęcz.
Człapię powoli w tym cholernym śniegu i w końcu jestem na miejscu.
Po drodze były nawet jakieś widoki ale tak piździło, że nie chciało się nawet wyciągać aparatu z plecaka.
Schronisko klimatyczne. Śmierdzące i wilgotne.
Szefuje stara babcia zabijająca wzrokiem każdego gościa.
Nie rozumie po angielsku ale w końcu udaje mi się wyciągnąć od niej jakieś ciepłe piwo.
O ogrzaniu się nie ma mowy - piecyk ledwo zipie a ludzi masa.
Jak sobie pomyślę, że znów muszę wyjść na ten ziąb na zewnątrz to wstrząsają mną dreszcze.
W końcu zbieram się w sobie i schodzimy na dół.
Nie ma już deszczu, nie ma już gradu, nie ma już śniegu.
Jest za to błoto. Masa błota!
Schodzimy do le Tour z myślą o tym, że jutro ma wrócić lampa!
cdn