Spontany – to jest znak firmowy Kovików. Tak też było i tym razem. Poniedziałkowego wieczoru dostaję info, że dwa dni z rzędu mam wolne. O Matulu! Gdzie to zapisać? Przekazuje tę wiadomość Basi i widzę ten błysk w jej oku. Na reakcję długo nie trzeba było czekać.
- Pojedźmy w góry – mówi – podobno ma być ekstra pogoda.
- Ok. – odpowiadam bez namysłu – może w Tatry, tam dawno nie byliśmy?
- Tak, tak!
I zaczynamy pakowanie, którego żadne z nas nie lubi. Później nastawiam budzik na 1.00 i kładę się spać, bo długa droga przed nami. Mimo, iż byłem po niedzielnej warcie sen szybko nie przyszedł. Podekscytowanie superaśną pogodą w zimowych Tatrach robi swoje. Niestety odbiło się to na moim odpoczynku, co zaowocowało przymusowym postojem i półgodzinną drzemką w okolicach Chabówki. Po zameldowaniu się w pensjonacie i rozgrzewającej herbacie o 9.30 ruszamy na szlak. Zaczynając w Kuźnicach, idziemy zielonym szlakiem na Kasprowy Wierch. Raz już tym szlakiem szedłem i pamiętam, że nie jest jakiś super wymagający. Najpierw stale lekko zwiększająca się wysokość, później zakosy i trawersowanie kilku „cycków”. Na szczyt wchodzimy lekko po czasie tabliczkowym. Cykamy sporo zdjęć, bo są ku temu warunki i idziemy zjeść śniadanie. Po tym odpoczynku idziemy w dalszą drogę. Kierujemy się w stronę Czerwonych. Powoli dwie poprzednie zarwane noce dają mi się we znaki. Gdzieś w okolicach Pośredniego Wierchu Goryczkowego spotykamy parę, którą pytamy o warunki dalszej drogi. Mówią, że zejście do doliny z Przełęczy pod Kopą jest nieprzetarte. No i zasiali nam w głowach myślenie co dalej. Rozważamy różne ewentualności. W sumie jest już grubo po 14, czołówki mamy więc można by było przy świetle zejść – no ale jak długo by to trwało bez widocznego śladu? Gdy zajdzie słońce zrobi się momentalnie zimno a puchówek brak. Ok. wracamy na Kasprowy. Gdy jesteśmy po raz drugi na szczycie słońce powoli zaczęło malować szczyty swymi kolorami. Kupujemy bilet na ostatni zjazd – O matko jak drogo!!! I foceniu nie ma końca. Gdy jesteśmy już na dole jest ciemno. Zachodzimy do knajpy na Krupówkach na porządną strawę i zmrożeni – bo jak to inaczej nazwać stan dla ciepłolubnych słoików – docieramy do naszego pokoju.
Na drugi dzień nasz system przewiduje jakąś krótką i lekką wycieczkę ze względu na długą podróż powrotną. Podjeżdżamy do Kir i zaczynamy nasz spacer na Polanę Stoły. Gdy już tam dochodzimy rozsiadamy się pod jednym z szałasów i pstrykamy serię zdjęć – będzie z czego wybierać. Widok nie jest jakiś rozległy, ale widać Giewont, Ciemniak, czy Smreczyński Wierch. Pogoda tego dnia jak i wczoraj dopisała. Nie ma co narzekać. Nasze gęby się cieszą jak buzie małych dzieci, gdy dostaną zabawkę. Powoli zaczynamy schodzić. Wracamy jeszcze na pokoje po rzeczy i ruszamy do domu zatrzymując się w zawojskim „Styrnolu” na jedzonsio.
Ktoś może powiedzieć ,że jeśli już tyle jedziemy to powinniśmy dać sobie po dupie i nie zawracać, tylko iść dalej w stronę Kopy. My się cieszymy z tego co mamy i nie żałujemy tego wycofu, chociażby z tego względu, że pierwszy raz widziałem Tatry „zachodzące”.