Wielkimi krokami nadchodził kolejny weekend. W raz z nim pojawiło się najważniejsze pytanie. Będzie padać czy nie? Czy tym razem uda nam się uniknąć deszczu czy może jednak nas zleje?
Prognozy były różne. Jedne mówiły, że tak. Inne, że nie

Generalnie nic nie wiadomo. W związku z tym, nasz plan musiał być w miarę bezpieczny i z po raz kolejny z możliwością odwrotu. Tym razem wybór padł na Żabiego Konia.
Muszę przyznać, że Koń chodził mi po głowie od momenty, gdy tylko zobaczyłem go w starym numerze gór. Czytając wtedy opis, wydawało mi się, że nigdy nie uda mi się na niego wejść. Naostrzona niczym nóż grań w dodatku z wielką ekspozycją. To bombowe połączenie sprawiało, że szczyt zdawał się dla mnie nieosiągalny. Jak się jednak miało okazać do czasu...
Razem z Krzyśkiem i Michałem planujemy szybką akcję. Wyjazd wcześnie w nocy i powrót o rozsądnej godzinie, aby ominąć ewentualne burze.
O 22 kładę się do łóżka i staram się spać. Długo się wiercę i kręcę na wszystkie strony. Wydaje mi się, że ledwo zamykam oczy a już trzeba wstawać. Tym razem jedziemy moim autem w związku z czym muszę wstać najwcześniej ze wszystkich. Zegarek wybija 1:20 kiedy przekręcam kluczyk w aucie i kieruje się w stronę Krakowa. Pierwszy jest Michał, który już czeka na przystanku. Później jedziemy na ruczaj po Krzyśka a dalej już w stronę nowego Targu. Mimo, że z początku wszyscy mieliśmy ciśnienie na inną grań to jednak biorąc pod uwagę warunki pogodowe i ewentualną możliwość wystąpienia burz, woleliśmy zmienić plany i tak po 20min jazdy decydujemy, że jedziemy na Żabiego Konia.
Z auta wychodzimy o 5:00. Szybkim krokiem dochodzimy w rejony schroniska skąd odbijamy szlakiem na Rysy. Muszę przyznać, że o dziwo idzie się bardzo przyjemnie. Nie jest ani za gorąco ani za zimno. Mimo sierpniowego dnia, temperatura wydaje się wręcz idealna. W cieniu jest nawet zimno
Przed samym wierzchołkiem Rysów ostre słońce oferuje nam super widoki.

Mimo wczesnej godziny polski wierzchołek Rysów już pęka w szwach od ilości turystów. My na szczęście omijamy go szerokim łukiem i granią kierujemy się dalej w stronę Konia.
Grań już na pierwszych metrach dostarcza nam atrakcji w postaci mokrego kominka, z którego zejście wcale nie jest takie proste jak się wydaje. Wprawdzie w ścianie znajduje się jakiś stary hak, jednak jego jakość pozostawia wiele do życzenia.

Po pokonaniu kominka jest już o wiele przyjemniej, ponieważ wszystkie zacieki znikają pod wpływem wschodzącego coraz wyżej słońca.
kolejne płytowe zejścieDalsza trasa jest już dużo lepsza. Oferuje dużo więcej "wspinania" niż schodzenia. Mijamy kolejne turnie i turniczki co chwilę przewijając się na różne strony grani. Najlepsze widoki oferuje strona Morskiego Oka, gdzie ludzie niczym ludzka stonoga spacerują na Rysy.

Chwilami chłopaki chcą odpuścić i niektóre turnie ominąć, jednak (na szczęście) ominięcie ich jest dużo trudniejsze, przez co zmuszeni jesteśmy przez nie przejść.
Michał na Innominacie
W końcu dochodzimy do ostatniej turni, na której wisi pęk taśm i repów zachęcając nas tym samym do zjazdu i ominięcia trudności. Wyciągamy więc linę i jedziemy kolejno na dół.
Niestety przed nami znajdują się dwa zespoły a w jeszcze dodatku trzy na grani...


Po krótkiej wymianie zdań z zespołami przed nami postanawiamy urządzić sobie krótką przerwę. Słońce wysoko w górze świeci na tyle przyjemnie, że z chęcią oddaję się leżakowaniu. Przez chwilę nawet chyba udaje mi się usnąć

Niestety pobudka o godzinie 1 w nocy daje się we znaki.
Korzystając jeszcze z wolnej chwili obserwuję zespoły znajdujące się już na grani. Patrząc na najtrudniejsze III miejsce, widzę, że niektórzy mocno się męczą. Było widać, że jeden gość ewidentnie miał z nim problem. Szukał podchwytu a zaraz po wyjściu z pionowego fragmentu grani miał problemy ze znalezieniem dogodnych chwytów. Obserwując to wszystko pomyślałem, że może być grubo! No, ale co... ja nie przejdę?

W końcu przychodzi nasza kolej. Niestety na niebo nachodzi coraz więcej chmur. Padać nie pada, jednak nie wygląda to specjalnie optymstycznie. Ale co robić w takiej sytuacji? Przecież nie przeszliśmy tyle, aby teraz zawrócić. Zakładamy więc sprzęt, rozwijamy liny i zjeżdżamy na Żabią Przełęcz.
Na przełęcz pierwszy zjeżdża Michał, następnie ja. Podczas, gdy zjeżdża Krzychu, ustalamy kto prowadzi jaki wyciąg. O ile z początku ja miałem robić pierwszy, Michał drugi a trzeci się zobaczy, wspólnie stwierdzamy, że aby zdążyć przed deszczem wszystkie przypadną mi
Wiążemy się linami, Michał bierze kubek w ręce po czym ruszam w pierwszy wyciąg Dolnego Konia. Idąc, a w zasadzie biegnąc Michał ledwo nadążą z wydawaniem liny. Obydwaj z Krzyśkiem śmieją się, abym trochę zwolnił bo nie dają rady.
Opis, który czytałem już kilka razy wcześniej, idealnie zgadzał się z faktycznym staniem grani. Dolnego Konia można przejść praktycznie nie używając rąk. Ja oczywiście tego nie robię, ale na upartego można
W końcu dochodzę do pierwszego stanowiska. Zakładam stan i ściągam do siebie chłopaków.

Następnie czeka na mnie pionowy (najtrudniejszy) fragment grani. Tutaj ponownie Michał łapie w ręce kubek po czym daje mi sygnał, że mogę już iść.
Mając w pamięci zmagania się poprzedniego prowadzącego na tym odcinku wspinacza, podchodzę do tego fragmentu z dużym respektem. Patrzę na lewo, patrzę na prawo. Nie jest tak źle jak by się zdawało. Przechylam się lekko na prawo, ładuję w rysę frienda po czym pionowo idę do góry (żaden podchwyt nie był potrzebny). Dalej to już prosta wspinaczka po małych chwytach i ewidentnych stopniach. Nie ma się nad czym zastanawiać, trzeba po prostu iść po swoje.
Stan ponownie zakładam ze starych haków. Są one jednak na tyle podejrzane, że dokładam jeszcze obok dwa friendy. Lepiej dmuchać na zimne.


Niestety po dojściu chłopaków i przy przekazywaniu sobie liny, niebieska żyła na tyle nam się plącze, że uporanie się z nią zajmuje nam kupę czasu... Wkur... sięga zenitu, jednak jedynie spokój i opanowanie pomaga nam się z nią uporać.

W końcu gdy wszystko jest już gotowe mogę ruszyć dalej. Tym razem czeka na mnie kolejny łatwy II wyciąg aż na szczyt.
Podobnie jak wcześniej trudności są praktycznie zerowe. Idzie się miło i przyjemnie. Chwilami jednak chłopaki mają problemy z liną przez co muszę przystawać, aby mogli wydać mi więcej luzu. Na szczęście szybko dochodzę do ostatniego stanowiska gdzie mogę ściągnąć resztę i zapomnieć o problemach z linami.
Po ściągnięciu Michała i Krzyśka wspólnie stwierdzamy, że w związku z pogodą nie ma co przesadzać z popasem na szczycie, tylko na szybkości coś zjeść i zjeżdżać na dół. Nie dość, że straciliśmy trochę czasu na walkę z liną to chmury nadal kłębią się na niebie a my nie jesteśmy do końca przekonani czy nic z tego nie będzie.
Po wpisaniu się do zeszytu, zjedzeniu paru żelków, pakujemy jedną żyłę do plecaka i zaczynamy zjazdy.

Ja jadę pierwszy. Dojeżdżam do pierwszego stanowiska i czekam na resztę. Po kilkunastu minutach dojeżdżają chłopaki. Ściągamy linę i przygotowujemy się do kolejnego zjazdu. W prawdzie w niektórych opisach była informacja, że powinniśmy lekko przejść grania na lewo do kolejnego stanowiska, jednak wizja wypatrzonego pod nami stanowiska przesłoniła nam/mi trzeźwe myślenie.
Tym razem zjazd jest dużo dłuższy od poprzedniego. Zjeżdżam pierwszy kilkanaście metrów do wielkiego głazu gdzie dopinam się do pęku pętli. Stanowisko jest jednak na tyle niewygodne, że Michałowi i Krzyśkowi proponuję zjazd kilka metrów niżej, do stanowiska, które wypatrzyłem chwile po tym, jak oddałem linę
Mimo, że sam stoję w rozkroku przytulając wielki głaz, chłopaki mają na tyle wygodne stanowisko że mogą spokojnie usiąść. Gdy docierają na dół przejmuję od nich linę, dopinam do pęku pętli i jadę na dół. Myślałem, że dojadę już do ścieżki, jednak po chwili okazuje się, że nic z tego nie będzie. Dopinam się wiec do kolejnego stanowiska po czym różnymi akrobacjami przekazuję linę Krzyśkowi, który zjeżdżając różnymi wygibasami dojeżdża na sam dół. Tym razem jest kolejny problem z przekazaniem liny Michałowi. Krzysiek zarzucając linę, nie jest w stanie tak mocno jej zakręcić, aby Michał jej dosięgnął. W końcu jednak się udaje. Michał dojeżdża do mnie, gdzie przepinamy linę i w końcu udaje się zjechać na (jak się wydaje) trasę zejściową.
Niestety zjazdy zajmują nam kupę czasu. Dużo, dużo więcej niż nam się z początku wydawało. Powoli mamy już dość. Godzina jest już stosunkowo późna a przed nami jeszcze zejście, które nie wygląda na łatwe. Pakujemy drugą linę do plecaka i zaczynamy szukać drogi zejściowej. Schodzimy na zmianę. Najpierw prowadzi Michał, później ja a także Krzychu.
Dochodzimy w końcu do nieprzyjemnego kominka. Na jego bocznej ścianie znajdujemy kolejne pętle zjazdowe. Nie ma wyjścia. Wyciągamy więc linę z plecaka i szykujemy się do kolejnego zjazdu. Miny mamy już nie tęgie. Po raz kolejny trzeba wyciągać cały bajzel i cisnąć w dół.
Zjeżdżamy prawie na całą długość 60m liny. Gdy dojeżdża do nas Krzychu po raz kolejny klaruję linę i pakuję ją do plecaka. Znowu po raz kolejny wyrastają przed nami problemy zejściowe. Michał dochodząc do końca "ścieżki" nie wie czy iść w dół, czy w lewo czy w prawo. Kiedy do niego dochodzę pomagam mu wybrać wariant zejściowy. Wspólnie postanawiamy schodzić trawkami i kierować się w stronę kolejnego kominka. Jest dosyć stromo toteż zejście mimo dużego już zmęczenia musimy pokonywać w pełnym skupieniu. Przychodzi moment, kiedy dochodzimy do wspomnianego już kominka na górze którego znajdujemy kolejny zestaw pętli przygotowany do zjazdów

Ja mam już jednak dość! Nie mam już ochoty kolejny raz wyciągać liny z plecaka. Szukamy więc bezpiecznego wariantu zejścia. Najpierw już w prawo po głazach a następnie czujnie płytami na dół aż do wylotu żlebu.
Kiedy docieramy już na dół w końcu odczuwam ulgę. Drogę można uznać za skończoną. Przed nami zostało jeszcze tylko zejście na parking. Na szczęście to pokonujemy bardzo szybko i sprawnie. Mimo wcześniejszych obaw o moją skręconą w listopadzie nogę, zejście nie przysparza żadnych niespodzianek i bez szwanku docieramy do auta. Tam czeka nas jeszcze niemiła niespodzianka w postaci rachunku za parkowanie. Mimo 20 godziny dziady nadal stoją na parkingu i wyciskają z nas kasę.
Droga do domu niestety mocno nam się dłuży. Na domiar złego coś niedobrego dzieje się z deską rozdzielczą przez co pada podświetlenie i prędkość przez większość trasy wyczuwam na czuja

Do Krakowa dojeżdżamy dopiero po 22. Zanim jednak odstawię chłopaków i wrócę do domu zegarek wybija godzinę 23.45. Petarda!
Reasumując... Grań Żabiego Konia jest rewelacyjna. Oferuje różnorodne (choć krótkie) wspinanie połączone ze świetnymi widokami. Widok na Morskie Oko jest fenomenalny. Trochę przereklamowane jednak wydają się opisy ekspozycji. W prawdzie jest ona odczuwalna, jednak czy aż taka jak jest to opisywane? To już chyba nie mi oceniać ponieważ nie wywarła ona na mnie dużego wrażenia. Już dużo bardziej czujne wydawało się przewinięcie przez filar na Zamarłej Turni.
Nie mniej jednak kolejne marzenie zostało przeze mnie zrealizowane. Żabi Koń - PETARDA! Kiedyś może jeszcze spróbuję drogi IV. Czas pokaże...
Każdemu jednak, kto wybiera się na grań, polecam dobrze przestudiować drogę zejściową
więcej zdjęć - https://www.flickr.com/photos/szymkowsk ... 7089854351Edit:
Na koniec jeszcze słowo od Michała na temat zejścia
Zejście z Żabiego Konia nie dało mi spokoju i zrobiłem mały "research". Prawdopodobnie spod ściany poszliśmy w złą stronę! (...)
Wydaje mi się, że poszliśmy mniej więcej drogą WHP 1000: Droga dość trudna, nie zasługująca na polecenie. Czyli dołożyliśmy sobie na deser zejście za II
.