Jest niedziela, prognozy pogody są optymistyczne. O 3.30 wyjeżdżamy z Andrychowa i kierujemy się na Słowację, do Starego Smokowca. Nasz dzisiejszy cel jest dosyć nietypowy - oczywiście chcemy zdobyć kolejny szczyt do Wielkiej Korony Tatr, którym jest Sławkowski Szczyt, ale pomyśleliśmy, że dla lepszego "smaku" można tej wyprawie dodać coś jeszcze. Postanowiliśmy, że przejdziemy całą Sławkowską Grań, która kończy się na Sławkowskiej Przełęczy.
Na parking dojeżdżamy przed 6.00. Spakowany w plecakach sprzęt ubieramy na plecy i ruszamy w drogę. Wiemy, że czeka nas mozolne podejście (na drogowskazie widnieje napis, że na szczyt mamy 5 godzin i 15 minut), ale nie zniechęcamy się tym, gdyż pogoda zachęca nas do marszu i podziwiania pięknych szczytów. Wraz z upływającym czasem aura staje się coraz mniej przyjemna - malutkie chmurki powoli zaczynają się pojawiać pierwsze na Łomnicą. Pod samym szczytem chmury spowijają już prawie całe niebo.
Na wierzchołku stajemy po 3 godzinach i 30 minutach od startu - całkiem niezły czas, jak na takie ciężkie plecaki (mój ważył 13,5 kg)
. Pogoda, choć nie jest taka, o jakiej marzyliśmy, utrzymuje się jeszcze. Na szczycie robimy godzinną przerwę, której skutki, jak później się okaże napędziły nam strachu.
Ubieramy uprzęże, wiążemy się liną, zakładamy resztę potrzebnego sprzętu, i ruszamy w kierunku grani. Pod Sławkowską Kopą spotykamy pokaźną gromadę kozic - naliczyliśmy ich aż... 17! Spotykamy również słowackiego przewodnika, z którym się zagadujemy. Przez całą drogę od Sławkowskiego Szczytu ściśle trzymamy się grani. W okolicy Zadniej Sławkowskiej Czuby natrafiamy na pionową płytę, na której jest bardzo mało stopni i chwytów, która zabiera nam dość dużo czasu. A jeszcze gorsze jest to, że właśnie w tym momencie zaczyna mocno padać deszcz, któremu towarzyszą grzmoty dochodzące do nas od Gerlacha. Ubieramy pokrowce na plecaki i ruszamy dalej zastanawiając się po co była nam tak długa przerwa na Sławkowskim Szczycie. Ale trudno, człowiek nie ma się co równać z potęgą gór, więc musimy być dalej ostrożni i pokonywać strach, bo on w górach chyba jest najgorszy. Skała jest już bardzo śliska, ciekną po niej strugi wody, co nas jeszcze bardziej spowalnia, a przecież nadal słychać grzmoty, które skutecznie nam napędzają strachu.
Nareszcie - jesteśmy na Sławkowskiej Przełęczy, stąd już kierujemy się w dół, ku niebieskiemu szlakowi w Dolinie Staroleśnej. Im jesteśmy niżej pogoda poprawia się coraz bardziej. Po dojściu do Warzęchowego Stawu niebo jest prawie bezchmurne, po deszczu i burzy nie ma już ani śladu. Pomyśleliśmy więc, że te góry mają już nas chyba dość i każą nam się wynosić.
Po dotarciu do samochodu około godziny 18.00 cieszymy się, że wróciliśmy cali i zdrowi, oraz że mamy w kieszeni kamyczek z kolejnego szczytu w Wielkiej Koronie Tatr. Ta wycieczka nauczyła nas również tego, że prognozy pogody w górach nie zawsze się sprawdzają
Zdjęcia z wyprawy:
https://plus.google.com/photos/106844880263984870966/albums/6033744929040448321Filmik z wyprawy:
https://www.youtube.com/watch?v=-td5zZQ52Cw