Na początek usprawiedliwienie: wyprawa odbyła się w sierpniu 2012r. Ale że przygotowując się do niej znależliśmy w necie bardzo niedużo informacji, to postanowiłam ją umieścić. Tak długi poślizg czasowy spowodowany był czynnikami zewnętrznymi i imperatywem kategorycznym.
Trasa: dzień 1 Mallnitz (AUT) - Hannoverhaus (schr) (2720 npm)
dzień 2 Hannoverhaus - Ankogel (3252 npm) - Hannoverhaus
dzień 3 Hannoverhaus - Hagener Hutte (schr. 2448 npm)
dzień 4 Hagener Hutte - Mallnitz
Pojechaliśmy sobie z mężem moim Sławomirem zobaczyć Alpy. I przy okazji zawieżć pierogi koledze w Grazu. Nie wiadomo, co ważniejsze... Bardzo pomocnym okazał się kolega Grzegorz z forum Odyssei, który zasugerował mi punkt wypadowy w Mallnitz. Po dwóch noclegach w samochodzie rankiem ochoczo ruszyliśmy do góry. Dżwigaliśmy swoje plecaki.... spakowane jak na dwutygodniowy obóz wędrowny harcerzy. Teraz to wiemy, ale przed wyjazdem - wszystko nam się wydawało potrzebne. Tak to jest z wyjazdem w nowy teren. Łącznie ze spodniami narciarskimi (bo prognozy były mało obiecujące).

Nie byliśmy rześciutcy, ale też nie padliśmy na ryja jak dzikie świnie po dotarciu do schroniska. Płynną angielszczyzną uzupełnioną mową znaków zamówiliśmy zupę z groszku z wurstem i knOdelsuppe. Knedle miały smak zaprawy murarskiej pomieszanej z wątróbką. Na szczęście było piwo i WIDOKI

Po konsultacjach z miejscowymi alpinistami doszliśmy do wniosku, że olewamy wschodnią grań wraz ze schr. Celler Hutte (potrzebny sprzęt) i idziemy na Ankogel, który miał być naszm pierwszym trzytysięcznikiem. I poszliśmy spać do lagra.
Spać się nie dało, bo jakiś koleś chrapał po niemiecku, a drugi krzyczał "ruhe, ruhe". Dopiero po gromkim "cisza motyla noga mać!!" zapadła cisza jak makiem zasiał i wreszcie mogliśmy udać się na zasłużony odpoczynek.
Środa, 15,08.
O 6:00 obudzili nas Austriacy nielubiący chrapania. Po porannej toalecie w lodowatej wodzie wypiliśmy kawę w schronisku ( śniadanie jedliśmy na szlaku - chleb, pasztet o smaku ososiowym, paprik) i poszliśmy jak dziki w żołędzie na Ankogela.

tam na szczycie jest nasze schronisko

lodowczyk był, a jakże, no i widoki

Szlaczek minął cudnie, natomiast po ujrzeniu job twoju mać podejścia na Ankogel mąż mój Sławomir zaczął majaczyć coś o pozostawionych pod opieką cioci dwojgu nieletnich dzieciach.... W krótkich żołnierskich słowach wyjaśniłam mu niestosowność jego zachowania i z pieśnią na ustach i pełnymi portkami ruszył ku szczytowi.
Ankogel:

Tuż pod szczytem role się odwróciły: ja wysforowałam się do przodu, po czym wróciłam i stwierdziłam, że się nie da. Mąż mój Sławomir poszedł sprawdzić czy rzeczywiście się nie da i okazało się, że pojebutałam szlaki i wytyczyłam nową drogę na szczyt V+ "Sheala idzie".

Bez większych trudności stanęliśmy na szczycie.

Trudnością natomiast okazało sie podjęcie decyzji o zejściu. Po przyjęciu metody dupozjazdu nie było tak żle. Sławomir błysnął silnym mężowskim ramieniem świeżo wydobytym z polara i asekurował mnie bezcennymi radami "trzymaj tyłek przy ścianie" i "uważaj na siebie". Zaiste, krucho było i należało zwracać uwagę, czego się człowiek ima. Po deniwelacji do 3016 npm (Kleiner Ankogel) mąż mój Sławomir przygotował mi posłanie z kamieni i przyszła pora relaksu i przekąski. Przy okazji podziwialiśmy tłumnie zgromadzone kije trekkingowe pozostawione przy podejściu (nasze też tam były) - wyobrażacie sobie pozostawienie jakiegoś sprzętu np. pod Świnicą?

Dalszy powrót do schroniska poszedł jak spłatka, tylko ja znów pomyliłam szlaki i przez chwilę byłam jak Justyna Kowalczyk na śniegu, tyle, że bez nart.... Pod koniec dystansu odzyskałam właściwy sobie trekkingowy rytm i odsadziłam męża na 20 min
W schronisku kazaliśmy sobie kasspatzle + salat (8,50) + zwei bire + 1 bir. ( powinny być umlauty).
Wieczorem udaliśmy się w kierunku Grauleintenspitzse

16,08, czwartek
Dzień przywitał nas pięknym słońcem. Punkt dla niego, daliśmy się nabrać ( ale o tem potem). Pożegnaliśmy się z naszą frau Hanover, po czym rażnym krokiem udaliśmy się w kierunku Hagener Hutte szlakiem 502, który na mapie oznaczony jest jako 02, co wzbudziło naszą irytację. Czerwone kropki na mapie oznaczają trudności, więc do szlaku podeszliśmy z dużą rezerwą. Na szczęście trudności okazały się łatwościami, aczkolwiek przy odrobinie nieuwagi można spaść bez niczyich specjalnych modłów.

Przy okazji ogłaszam konkurs: Co Sheala nosi w plecaku? Dla najciekawszej odpowiedzi w nagrodę oryginalny blaszany kubek.
Ogólnie szlak prowadził poniżej grani i mieliśmy widok na dolinę z Mallnitz- urokliwą, ale ileż można patrzeć na to samo?!
Ogromnym, pozytywnym zaskoczeniem okazało się samoobsługowe schronisko Mindener Hutte. Bardzo dobrze wyposażone (była nawet gitara!) i przy tym z niesamowitym klimatem

Gdy zbieraliśmy się do dalszej drogi nadejszły zdradliwe chmury. Spłynęły w dolinę, którą niestety prowadził także nasz szlak.

Najpierw kropiło, póżniej padało, a na końcu lało. Nawet zagrzmiało! W związku z powyższym pędziliśmy jak dwa gniade w jednym dyszlu. Pobiliśmy rekord prędkości io do schroniska dotarliśmy pół godziny przed znakowym czasem. Schronisko - hotel, zupełnie inne niż poprzednie i na dodatek gospodarz nie mówi po angielsku!!! Jazda bez trzymanki. Aczkolwiek był bardzo miły. I goście z Niemiec pomogli się dogadać. Szczęki nam tylko opadły, gdy podszedł do nas gość pytając, czy może zabrać deskę, na której były resztki niedojedzonego szpeku. I moje wykałaczki...... i Niemcy dojedli po nas szpek i bardzo im smakowało!
Kolejny dzień był znów piękny i słoneczny.

I rozpoczynamy powrót do cywilizacji i naszych dzieciaczków

W Alpy wrócimy w 2015r. Już konkretnie wiedząc czego chcemy i jak się do tego przygotować. Miniony wyjazd traktujemy jako rekonesans bez żadnych ambitniejszych celów - ot, zobaczyć Alpy chcieliśmy... I udało się. I na tym nie poprzestaniemy.