Żadna to relacja z górskiej wyprawy, a zdjęcia nie moje a Danuty Stec i Mirka M (później pewnie wstawię więcej). Można jednak mówić o górskiej przygodzie.
(zdj. Mirek M)
Biegacz ze mnie średni a może nawet - marny. Nieregularne treningi, nie do końca sportowy tryb życia. W tym roku nie startowałem w żadnych zawodach. A to choroba wykluczyła mnie ze startu w Półmaratonie Warszawskim a to wspinaczkowa kontuzja z Półmaratonu Hajnowskiego. Biegać w tym roku poważnie więc nie biegałem, a od maja (rzeczonej kontuzji), jeśli już biegałem, to mało i wolno.
Szukając jakiejś motywacji zapisałem się na alpejski bieg górski. "Alpejski" bo tylko pod górę, te, w których podbiega sie i zbiega to "biegi anglosaskie". Bieg na Babią Górę wydawał mi się dobrym miejscem na debiut. W miarę dużo do góry (1200 m), średnio dużo w poziomie (10,5 km). Ograniczona liczba miejsc, niewielka bo tylko 240. Bieg zaliczany do generalnej klasyfikacji biegów górskich, więc poziom - nomen omen - wysoki. Czołówka. Większość zawodników reprezentuje różne kluby Salomon Trail Running, RMD MONTRAIL TEAM itd. itp. Z Bielska Białej, Żywca, Krakowa, Zawoi, Rzeszowa, Mszanej, Nowego Targu, Zakopanego, Świętokrzyskiego i innych górskich lub podgórskich rejonów. Z Białegostoku, Siedlec, Szczecina, Łodzi chyba nikogo. Jako mieszkaniec nizinnej Warszawy czuję się więc w podwójny sposób amatorem.
Start z Zawoi Widły o 10. Pogoda - taka sobie. Na Babiej widać śnieg. Podobno mocno wieje - 72 km/h. Przed startem lekko mży. Pierwszy dylemat - jak się ubrać? Decyduję się wystartować w długich spodniach, na t-shirt wkładam dodatkowo cienką koszulkę z długim rękawem. Tuż przed startem decyduję się wziąć rękawiczki, buffa i czapeczkę. Do tego baton i 250 ml powerride'a.
(zdj. Mirek M)
Po starcie staram się nie biec za szybko. Wiadomo, że tłum "niesie" i łatwo się na początku niepotrzebnie "zagotować". Nie gonię tych z przodu, daję im uciec, staram się biec mniej więcej w środku. Pierwszy podbieg pokonuję jednak chyba za szybko. Moja strategia jest taka, aby po dobiegnięciu do Markowych Szczawin zdecydować, czy biec dalej, czy się poddać - w końcu to pierwszy bieg tego typu, nie wiem, jak tu planować, rozkładać siły. Terenu również nie znam, bo raz tylko byłem (z Matragoną
) na Babiej, ale z innej strony. Przy kolejnym podbiegu - większość ludzi przestaje "podskakiwać" i przechodzi w szybki chód. To i ja idę za ich przykładem, tym bardziej, że biegnący obok chłopak nie "wspina się" szybciej niż ja idący teraz dynamicznym krokiem.
Teren się wypłaszcza. Jestem już zmęczony. Gdzie te cholerne Markowe Szczawiny?! Koleżanka Saxifraga poszła dzień wcześniej na wycieczkę do Markowych i mówiła że to blisko a ja biegnę już ponad 30 minut i cholernych Szczawin nie widać! Pieprzę to bieganie!
W końcu podejście z drewniana balustradą. Jakiś cholerny blondyn wyprzedza mnie! Fak, myślę. Przede mną chłopak idzie złamany w pół - podpiera rękoma nogi, idzie szybko, ale ja chcę szybciej, ale nie mam go jak wyprzedzić, bo wąsko a on złamany w pół zajmuje całą ścieżkę. @#*&%#*#(@!!!!!!
W końcu - Markowe Szczawiny! Uf, to wiem, że połowa za mną! Yeah! Łyk wody i dalej pod górę.
Obok Małej Babiej wyprzedza mnie pięćdziesięcioletnia pani. Jasna cholera! WTF?! Trzeba docisnąć! Wyprzedzam koleżankę Saxifragę. Po chwili pani, która mnie wyprzedziła, wywraca się. Albo ze zmęczenia źle postawiła stopę, albo podmuch wiatru ja podciął. Na szczęście wszystko w porządku i ruszamy dalej. Wyprzedzam i ją. W pośpiechu wkładam rękawiczki, podciągam buffa, wieje jak jasna cholera! Z nosa lecą fluki. Widać już szczyt, czyli metę, a ja czuję, że się rozkręcam. Wyprzedzam w końcu cholernego blondyna. Haha! Później jeszcze ze trzy - cztery osoby. Na miecie jestem po 1h27min. No! osiemdziesiąty ósmy. Super! Jestem zmęczony, jest git!, a po batonie i łyku powerride'a wraca moc i dobry humor. Czekam chwilę na Saxifragę, razem zbiegamy w dość huraganowym wietrze.
Na dole trwa jesienny redyk, są dziewczyny w kolorowych spódnicach i panowie w kierpcach, są jakieś fajne miejscowe nalewki