WYPRAWA NA ELBRUS – ROSJA KAUKAZ
W dniu 17-08-2012 roku, w piątkowy wieczór wyruszyliśmy w czteroosobowym składzie pod przewodnictwem Grzegorza Nowotarskiego (Rymanów) z planem zdobycia kolejnej najwyższej góry w Europie, Elbrus 5642m n.p.m., zaliczanej do korony ziemi.
Początkowo wyprawa przebiegała pomyślnie. Kierowaliśmy się do granicy polsko-ukraińskiej w Krościenku, lecz nikt nie przewidział, że zaraz po przejechaniu granicy zacznie się najtrudniejszy odcinek całej wyprawy liczący ponad 5000 km. Na długości około 40 km droga wyglądała jak jedno wielko pobojowisko po wojnie, a dziury sięgające 40-50 cm, trzeba było omijać dosłownie sąsiadującą z drogą łąką. Po około 3-4 godzinach jazdy udało się
w końcu wyjechać na trochę lepszą drogę prowadzącą do Kijowa a później do granicy ukraińsko – rosyjskiej.
O dziwo całą drogę udało się przejechać bez otrzymania ani jednego mandatu. Po przejechaniu ok 1400 km przekroczyliśmy granicę ukraińsko – rosyjską, niedaleko Doniecka (wypełnianie dokumentów zajęło mi 2 godziny, ponieważ wszystko było w języku rosyjskim, ale po 10 poprawkach oraz 1 rozmowie z celnikiem udało się wjechać na teren Rosji, i tu miłe zaskoczenie: drogi o dziwo dużo lepsze niż na Ukrainie, mógłbym stwierdzić że nawet troszkę lepsze niż w Polsce). Cała droga na Kaukaz przebiegała w miarę spokojnie, aż do momentu wjechania do okręgu Baksan. To tam zaczęły się pierwsze kłopoty. Cały teren, aż do Azau jest obstawiony przez wojsko. Przejeżdżając przez kilka miejscowości widzieliśmy przy drogach masę wojska, czołgi oraz inny sprzęt wojskowy gotowy do użycia, zostaliśmy również zatrzymani przez miejscową armię, która zażyczyła sobie 5000 rubli za oddanie dokumentów oraz przejechanie przez miasto. Nie mieliśmy innego wyjścia jak tylko zapłacić, ponieważ dostaliśmy jasno do zrozumienia, że kałasznikowy które posiadają są naładowane oraz mają ostrą amunicję. Następne kontrole były już bardziej przyjemne, ponieważ jak mówiliśmy, że już zapłaciliśmy wcześniej to nas puszczali. Po 2 dobach jazdy w niedzielę, późnym popołudniem docieramy do miasteczka Terskol, na wysokości 2300 m n.p.m., gdzie udaje nam się znaleźć prywatną kwaterę za ok 300 rubli za dobę. Rosyjska gościnność nie zna granic. Zaraz po rozpakowaniu się w pokojach, właścicielka posesji „Ciocia Rosa” przynosi nam powitalną flaszeczkę ruskiej wódki (niestety nie skończyło się na jednej…).
Następnego dnia, 20 sierpnia 2012 roku wyruszamy późnym rankiem, ok godz. 10:00 do Azau – wioski oddalonej od Terskol o ok 3 km, z której zaczynamy atak na Elbrus. Wioska Azau leży na wysokości 2350 m n.p.m., skąd wychodzimy pieszo do stacji Mir a następnie do Beczek położonych na wysokości 3750 m n.p.m., gdzie zamierzamy spędzić pierwszą noc (cena za nocleg to 500 rubli od osoby).Czas jaki zajęło nam przejście od Azau do Beczek to ok 7-8 godzin marszu. Jak wcześniej wspominałem rosyjska gościnność nie zna granic. Gdy tylko weszliśmy do beczki, w której mieliśmy spać od razu zostaliśmy poczęstowani przez rosyjskich przyjaciół, którzy już tam urzędowali rosyjskim specjałem, czyli domową wódeczką.
Pierwsza noc była dla mnie tragiczna i do dzisiaj nie wiem czy to z powodu kaca czy aklimatyzacji (brak snu, bóle głowy oraz dreszcze), ale jakoś przetrwałem do rana i było już dużo lepiej. Drugiego dnia atakujemy schronisko Priut na wysokości 4200 m n.p.m., tym razem rozbijamy już namiot, ponieważ warunki w schronisku są opłakane
a trzeba również zapłacić 500 rubli. Oczywiście można się tam zagrzać, coś zjeść, ale tylko własnego, oraz napić ciepłej wody. Dojście z beczek do schroniska zajęło nam ok 3 godziny, więc po rozbiciu namiotu oraz oporządzeniu się postanowiliśmy się lepiej zaaklimatyzować i podejść na skały Pastuchowa na wysokość 4800 m n.p.m. oraz zejść
z powrotem do namiotu.
Druga noc była już w porządku, trochę pospaliśmy, odpoczęliśmy i myślę, że aklimatyzacja przebiegła pomyślnie (żadnych bólów głowy itp.). Atak szczytowy zaplanowaliśmy na czwarty dzień wyprawy, na 12 w nocy, ponieważ moi towarzysze nie czuli się wystarczająco mocno, aby pozwolić sobie na późniejsze wyjście. Po przespaniu może 2 godzin wstaliśmy i o godzinie 23 zaczęliśmy się przygotowywać do ataku szczytowego.
O godzinie 24 wychodzimy z obozu i wyruszamy na szczyt. Pogoda nam nie pomaga, strasznie wieje a co za tym idzie śnieg bije po twarzy niczym małe igiełki, temperatura w okolicach -20 stopni C. Po godzinie podejścia udaje nam się pokonać 100 m w pionie i wtedy staje się najgorsza rzecz, jaka może się przydarzyć alpiniście: moi współtowarzysze stwierdzają, że nie dadzą rady iść dalej i zawracają do obozu. Stanąłem przed trudnym wyborem: wrócić z nimi czy samotnie atakować szczyt, miałem świadomość że za niedługo inne grupy będą również atakować
i będę miał możliwość „podpięcia się” do innej grupy.
Postanowiłem atakować szczyt samotnie, iść troszkę wolniej aż dogonią mnie inne grupy. Była to najtrudniejsza decyzja jaką podjąłem podczas tej wyprawy, miałem pełną świadomość tego iż nie atakuje się takiej góry w pojedynkę, ale czułem się na siłach oraz miałem dobre przygotowanie techniczne. Idąc w samotności pod górę walczyłem z wiatrem, śniegiem, temperaturą oraz własną psychiką, a chwile kryzysu przychodziły dosłownie co 5 minut. Brak tlenu na tej wysokości eksploatował moje mięśnie 10 razy mocniej niż w normalnych warunkach. Stawiałem 2 kroki i odpoczywałem pół minuty a najgorsze w tym wszystkim było to, iż nie miał mnie kto podnieść na duchu i musiałem sam walczyć ze swoimi słabościami oraz przeć do przodu za wszelką cenę. Po kilku godzinach wyczerpującej wspinaczki dopadł mnie naprawdę poważny kryzys, ponieważ stojąc w miejscu zasnąłem. Wydawało mi się, że idę dalej, a w oddali widzę jakiś lokal z krzesełkami gdzie można odpocząć (na szczęście nie udało mi się do niego dojść i odpocząć, bo prawdopodobnie byłby to mój ostatni odpoczynek). Mój organizm był jednak na tyle mocny iż wyrwał mnie z tej melancholii i wolnym tempem kroczyłem dalej. Po około 5 godzinach doszła do mnie pierwsza grupa Niemców, „podczepiłem się” i około 30 minut szedłem z nimi, lecz mieli takie tempo iż nie dałem rady dłużej z nimi iść. Następna grupa jaka mnie dogoniła byli to Rosjanie, poznani w Beczkach z którymi raczyliśmy się „źródlaną wódeczką”, ale ich tempo z kolei było tak wolne iż postanowiłem iść swoim tempem (z nimi dotarłbym na szczyt za 2 dni). Na 5000 m n.p.m. dopadł mnie drugi poważny kryzys. W chwili słabości położyłem się na grani
i po prostu w 1 sekundzie zasnąłem. Obudziła mnie po kilku minutach Rosjanka, która wychodziła za mną. Miałem zamarznięte palce u rąk, ściągnęła więc moje i swoje rękawiczki i zaczęła mi masować palce, aż wróciło krążenie. Podziękowałem jej bardzo i przez pewien odcinek szliśmy razem. Po około 7 godzinach byłem na wysokości 5200 m n.p.m. i w końcu wyszło słońce zza zasłaniającego je szczytu. Człowiek w takiej chwili cieszy się jak dziecko, promienie słoneczne delikatnie ogrzewają ciało i wraca się do życia. Od tego momentu mój organizm zaczął lepiej funkcjonować. Miałem świadomość, że do szczytu zostało około 450 m, więc nie mogłem się poddać, a adrenalina podskoczyła w organizmie. Następne 3 godziny szedłem własnym wolnym tempem w asyście innych alpinistów.
O godzinie 10:00 stanąłem na szczycie Elbrusa, na wysokości 5642 m n.p.m. W tym momencie człowiek czuje że żyje, pogoda znakomita, czyste niebo, aż prawie czarne, widok zapierający dech w piersi oraz ten nieszczęsny wiatr, który towarzyszył mi od momentu wyjścia z namiotu. Lecz w takiej chwili człowiek nie myśli o wietrze, zimnie, głodzie czy zmęczeniu, a cieszy się jak dziecko, które dostało pierwszego lizaka. Po około 30 minutach na szczycie, odpoczęciu pod wierzchołkiem w słonku gdzie nie wiało, nakręceniu filmu, zrobieniu kilku pamiątkowych zdjęć, dochodzi do człowieka informacja, że to dopiero połowa drogi, ponieważ trzeba jeszcze zejść. Schodziłem wraz z Jurim, ukraińcem poznanym kilka dni wcześniej (również przy wódeczce w schronisku). Droga w dół to już inna bajka, dosłownie się zbiegało, a ok 1 km zjechałem na tyłku w miejscach gdzie było to możliwe. O godzinie 13:30 doszedłem do namiotu w którym padłem jak kłoda ze zmęczenia i przespałem do następnego ranka. O świcie, piątego dnia zebrałem się i zszedłem do Azau, a później do Terskolu do naszego mieszkania.
Tak wygląda w skrócie moja wyprawa na Elbrus. Mimo przeciwności losu udało się zdobyć najwyższy szczyt Europy (wg Messnera, ponieważ wg geografów jest to Mount Blanc 4810 m n.p.m. zdobyty rok wcześniej)
Pozdrawiam wszystkich alpinistów. Film z wyprawy dostępny na
www.youtube.pl (po wpisaniu Grzegorz Nowotarski).