Ta sprawa czekała długo na zakończenie, ale wszystko ma swój czas..W 2009 roku nie udało mi się na niego wejść, na lodowym zboczu Szatana po stronie doliny Młynickiej miałam nieprzyjemny wypadek, uderzam kolanem w skałę. Potem bolesne zejście, na szczęście o własnych siłach ale z nieocenioną pomocą Michała ,a na dobicie Skok pokryty lodową glazurą (nawet latem nie lubię tego miejsca ).
Do dziś noszę szatańskie znamię-ale za to na izbie przyjęć poznałam przystojnego chirurga ,który zajął się troskliwie moją raną na kolanie i okazał się być taternikiem. Rana na szczęście była powierzchowna, kolano od wewnątrz nienaruszone. Tak żeśmy się zagadali o Tatrach ,że niechcący zrobiła się na korytarzu spora kolejka.
Michałowi Czerwony żleb podobał się już od dawna. Ja pokornie czekałam na swój czas, warunki i motywację, żeby tam wrócić .Wreszcie wszystko wydawało się układać w sensowną całość, lawinowa 1nka,lekki mrozik przez cały tydzień, ale też dużo słońca..Jednak w sobotę jakoś towarzystwo markotne, wszyscy zmęczeni po tygodniu pracy, zero sprężu, a ja chce tam jechać!
W niedziele rano podchodzimy z Michałem pod żleb, widać, że dużo śniegu ubyło, w ogóle to beton jest.”Ciekawe jak będzie w jego najwęższej części”- myślę z niepokojem.”To co? Wołowiec Mięguszowiecki?”
-spoglądamy na siebie badawczo.Startuję zatem, początkowo po śladach, potem zaczynam kopać stopnie. W duchu postanawiam mimo wszystko zakładać przeloty gdzie tylko to jest możliwe. Niestety niewiele tam takich miejsc (przynajmniej na skale),albo kruche kamienie albo gładkie ściany. Udało się w trzech miejscach na całej długości żlebu-ze śrub i friendów. Fot niezbyt dużo bo Mpik w ogóle nie przygotował aparatu a ja rzadko oglądałam się za siebie, bo przez większość drogi stałam tylko na przednich zębach raków i wolałam nie puszczać z rąk dobrze wbitych czekanów. Mniej więcej w połowie żleb „staje dęba”, co przy twardym śniegu, nie powiem, robiło wrażenie. W dodatku za nami wchodzi w drogę jakaś dwójka Słowaków. Teraz już tylko do góry i nie ma zmiłuj. Odpoczywam na fragmentach ,na których uchowały się stare ślady i można postawić stabilnie stopy. Przejście żlebu zajmuje nam od podstawy 3 godziny. Po drugiej stronie ku naszemu zdziwieniu pojawia się sucha trawa i istne pastwisko;) Słońce daje do wiwatu, plaża..robimy popas, a ja studzę łydki
Śniegu było tak mało, że przez pewien czas mamy widoczną letnią ścieżkę w kierunku szczytu, którą podążamy, by zaplatać się po chwili w jakieś żebra po drodze. Tu już walczy Michał. Pod szczytem zapadamy się po uda w śniegu o konsystencji kaszy, koszmarne warunki, słońce parzy (na szczęście nie rozstaję się nigdy z moim filtrem 50).
Są jednak plusy tej aury…nareszcie możemy podziwiać przepiękną panoramę z Szatana.
Chcemy jednak jak najszybciej schodzić, ja mam już dość betonu w żlebach, schodzimy do Młynickiej doliny.Cały żleb jest w słońcu i ku naszemu zdziwieniu,pod rozgrzaną,dość płytką warstwą mokrego śniegu -jakby lód. To niby łatwe zejście ma swoją pułapke…trzeba w odpowiednim miejscu odbić w prawo na trawers schodzący do doliny Młynickiej,ponieważ żleb podcięty jest ogromnym progiem. Będąc tam zimą, zwały śniegu zasłaniają kopczyk który jest na samym początku trawersu, w ten oto sposób tracimy czas na dwa niepotrzebne i zawczesne odbicia. Przy trawersie okazuje się że nie jesteśmy sami, z góry schodzi jakiś solista.On z kolei odbija w drugą stronę. Potem widzimy go bardzo szybko na dnie doliny.A zatem można też z nad progu przetrawersowac w lewo do żlebu schodzącego z Przełęczy nad Czerwonym żlebem i nim w zimowych warunkach szybko dostać się do doliny Młynickiej.
Oczywiście Skok musiał i tym razem nas „zaskoczyć”..jest cały pokryty betonową skorupą. Nie chciało nam się schodzić betonowym Szatanim żlebem, to teraz przyszło nam zrobić trawers Skoku na przednich zębach raków.Super!
Akurat łapiemy się na ostatnie promienie słońca,a zatem na ścieżce jesteśmy już o zmroku, ale to już z górki!