Dzień 8 kwiecień przywitał nas podobną pogodą do tej z dnia wcześniejszego. Ostre słońce z pomocą mojego telefonicznego budzika ściągnęło nas z lóżek, dając znak do działań w dniu kolejnym. Dzień zaczął się jednak wyjątkowo pechowo. Najpierw posłuszeństwa odmówiła termos i karta pamięci w aparacie Stana pozbawiając nas fotek z pierwszego dnia, następnie , co już przestaje mnie powoli dziwić, moje złote rączki rozmontowały wewnętrzny zamek w kurtce. Należy dodać , ze miałem ją na sobie pierwszy raz. Nic to. Zachęceni piękną aurą szybko pomaszerowaliśmy szlakiem na … Trzydniowiański Wierch.
Forma tego dnia była już dużo wyższa. Czas na szlaku płynął nam dość wolno i szło nam się bardzo przyjemnie. Chcąc maksymalnie zaoszczędzić cenny przy takiej pogodzie czas postanowiliśmy nieco skrócić sobie biegnąc trochę na około trasę. W dogodnym więc miejscu zaczęliśmy podchodzić bezpośrednio do góry lasem zmierzając prosto na grań. Tu czyhały na nas kolejne niespodzianki. Jako pierwszy figle zaczął płatać nowy nabytek Pylo, jakim były buty Meindla. Zafundowane przez nowe obuwie odciski i pęcherze wyeliminowały naszego towarzysza z podchodzenia na Zawrat wyżej niż schronisko w Murowańcu dnia kolejnego, za co i tak jesteśmy mu wdzięczni bo sprawa wyglądała poważnie. Buty zaś uzyskały nową nazwę , która przyjęła się bardzo szybko i do końca wyjazdu była w nieustannym obiegu. Chodzi mianowicie o „Pier*****e Mendle”, swoją droga ciekawe czy producent byłby zadowolony. Tuż przed wyjściem z ostatnich drzew tworzących las zdarzył się najmniej przyjemny i pożądany wypadek. Na dość stromym podejściu jeden z przednich zębów raka Stana znalazł się w łydce Jego drugiej nogi. Przedziurawione stuptuty i spodnie oraz krew na śniegu nie wróżyła nic dobrego. Znając siebie pewnie majgnąłbym w tym momencie fikołka i byłoby trzeba mnie znosić. Stan połknął jednak tylko jakiś proszek i po chwili ruszyliśmy dalej. A ja miałem wrażenie , że jesteśmy strefie trójkąta bermudzkiego. Po chwili uraczeni widokiem grani i ostatnim kawałkiem podejścia do celu zapomnieliśmy o pechu , którego limit już dawno wyczerpaliśmy. Na szczycie było pięknie i przede wszystkim ciepło. Znów przypomniało o sobie rażące słońce , które nieustannie trawiło moją buźkę. Kilka fotek i pada pomysł zaliczenia jeszcze Kończystego. Po uzupełnieniu płynów ruszamy powoli w jego kierunku przetartym szlakiem na którym spotykamy grupkę skiturowców. 45 minut później szczyt był pod naszymi nogami , po drodze zjadłem trochę strachu , gdyż końcówka wydeptanej drogi prowadziła przez nawis. Na szczęście w nieszczęściach tego dnia, nawis wisiał sobie dalej po naszym przejściu. Na szczycie zaliczyliśmy dłuższy postój , standardowe uzupełnienie płynów, mnóstwo fotek, nawet jeden filmik. Niestety jednak na Starobociana czy na Jarząbczy nie starczyło już czasu. W czasie zejścia spotkaliśmy jeszcze parę młodych ludzi , wymieniliśmy kilka krótkich zdań i zadowoleni ruszyliśmy ku polanie Chochołowskiej. Schodziliśmy już jak Bóg i szlak przykazał , po drodze znów trochę nerwów bo momentami było całkiem stromo i ślisko. Zaliczyłem kilka niekoniecznie chcianych pupozjazdów , a później biorąc przykład ze schodzącego przede mną Pylo zacząłem zjeżdżać już w pełni tego chcąc jak na sankach. Na dolę uświadomiłem sobie , że mam przemoczone buty w sumie nie zmartwiłem się bardzo, bo tego dnia już nic nie mogło mnie zdziwić. Pozostało już tylko podreptać do schronu i zjeść cos ciepłego. Przy stole postanawiamy wczesnym rankiem opuścić Chochołowską i zamienić Tatry Zachodnie na Tatry Wysokie , naszym miał być celem był Zawrat.
W drodze na na Trzydniowiański Wierch ...
Na szczycie Trzydniowiańskiego ...
W drodzę na Kończysty Wierch ...
Na kończystym i podczas zejscia ...
W tle Wołowiec
Z przymróżeniem oka
I fotka bezprecedensowa
( było takich więcej , jednak sadze , że lepiej dla ich autora (dla mnie
) będzie jeśli swiatła dziennego nie ujrzą
)
Podczas zejścia ...
Niedziela – dzień ostatni. Pobudka o drugiej nad ranem sprawiła , że dochodziłem do siebie całą kolejną godzinę, zawsze w takich momentach zastanawiam się co w tych górach jest takiego, że nie powiem jak głęboko mam takie wstawanie , tylko grzecznie się ubieram i pakuje. Z rozmyśleń wyrwały mnie wskazówki zegara , które wskazywały , że czas najwyższy zwijać się stąd. Wizja Tatr Wysokich i zaliczenia Zawrotu była tak podniecająca , że nawet plecak nie był już tak ciężki. Początkowo przy pomocy czołówek , następnie blasku wschodzącego słońca dotarliśmy do samochodu zaparkowanego przed wejście do TPNu. Szybki transport do centrum Zakopanego , auto zostawiamy na parkingu bardzo blisko grani Krupówek. Do Kuźnic dostajemy się taksówką i przed schodami do kolejki na Kasprowy dostrzegam znajomą grupkę. Z nie dowierzania przecieram oczy , zastanawiając się czy przypadkiem nie mam halucynacji. Po chwili jestem pewien ,że to Ojciec z Tomkiem i swoją grupą. Pierwszy wita się Stan , po chwili podchodzę z Pylo i ze zdziwionym głosem z ust Ojca słyszę „Witaj Synu”. W tym momencie cały zlot jak w kalejdoskopie przebiega mi przed oczami i również witam Ojca. Na dłuższą pogawędkę nie było czasu i tak ruszyliśmy do Murowańca przez Boczań spotykając się jeszcze raz później w schronisku. W schronisku szybki posiłek i grzane piwo. Zgodnie z założeniem Pylo zostaje i będzie oczekiwał nas w schronisku. W drodze do Czarnego Stawu Gąsienicowego dostrzegam przepaść jaka jest między Tatrami Zachodnimi i Wysokimi. Pokonując jezioro przez środek jego lodowej tafli podchodzimy nad brzeg Zmarłego Stawu , gdzie znów spotykamy Ojca , Tomka oraz och ekipę. Ojciec ze swoim towarzyszem Panem Andrzejem (człowiekiem o niesamowitej kondycji ) postanawia dołączyć do nas i razem poszliśmy na Zawrat. Szlak był przetarty a śnieg miękki i zapadzisty. Obeszło się bez raków( których i tak nie miałem
) i godzinę później staliśmy już na Zawracie. Pogoda tego dnia była już gorsza , jednak widoczność dalej imponująca. Na przełęczy dość mocno wiało co nie zachęcało do długiego pobytu. Ojciec poczęstował mnie jeszcze kubkiem ciepłego picia ,strasząc , że to 70 % spirol i wraz z P. Andrzejem pognali w dół. My pozostaliśmy jeszcze kilka minut i usatysfakcjonowani poszliśmy a właściwie pojechaliśmy( na tyłakch) w kierunku zmarzłego , mając nadzieje , że Pylo nie zanudził się czekając na nas w schronisku. W Murowańcu byliśmy po godzinie. Byliśmy trochę zmęczeni i głodni , zamówiliśmy więc pośpiesznie polecany przez Stana placek po węgiersku, i mimo tego , że nie przepadam za plackami ziemniaczanymi ten był dość specyficzny i bardzo mi smakował. Pożegnaliśmy się jeszcze z ekipa Ojca i Tomka , wyszliśmy przed schron i niestety trzeba było się powoli żegnać również z górami. Szczerze przyznam, perspektywa powrotu do Kuźnic była jakoś dziwnie przerażająca z dwóch powodów. Mimo tego , że byłem padnięty i poparzony po trzech intensywnych dniach to jednak nie chciałem stąd wyjeżdżać , druga myśl dotyczyła drogi powrotnej do Kuźnic. Wydawał się to jeszcze całkiem odległy kawałek drogi …
W Murowańcu ...
Po dordze nie robiliśmy zdjęć w ogóle ... To juz Zawrat ...
Widok na Kozie ( strasznie wierciły mi dziurę w głowie
)
Widok w kierunku Doliny Pięciu Stawów Polskich ...
Jeszcze kilka fotek po zejściu---> Dolina Gąsienicowa
I w drodze do Kuźnic ...
O godzinie 22 byłem już w domu. Mama , która otworzyła mi drzwi w wyrzutem powiedziała , że miałem jechać w góry a nie chodzić po solariach. Nie miałem siły oporować , dopóki nie powiedziała, że więcej w góry nie pojadę. Chyba chciała mi zrobić na złość, bo na drugi dzień kiedy oswajałem Ją z kolejnymi planami , których się trochę namnożyło nie było wcale najgorzej.
Chciałem serdecznie podziękować Stanowi i Pylo. Są to niesamowici ludzie i mam nadzieję , że jeszcze kilka razy dane mi będzie pochodzić w ich towarzystwie. Kto wie , może nie tylko w Tatrach ---- > To był już nasz trzeci wspólny wyjazd , rośnie mój dług wdzięczności w stosunku do Was.