O 1:30 z
grubymilysym wyjeżdżamy ode mnie spod bloku. Wokoło słychać muzykę i śmiechy z jakiejś nocnej imprezy. Zastanawiam się dlaczego nie mam normalnego hobby i nie piję teraz piwa na jakiejś imprezie lub chociażby oglądając mecz w telewizji. Po co się męczyć? Skoro w życiu jest tyle przyjemności.
Po trzech godzinach snu oczy trochę się jeszcze kleją. Nic to!
Zabieramy
Lukasz’a i
rumpela i jedziemy na kolejną „krótką i lajtową wycieczkę”.
Wychodzimy z parkingu około 3:15. Zimno, ciemno, jelenie ryczą przeraźliwie gdzieś po krzakach.
Na myśl znowu przychodzą mi śmiechy i krzyki ze studenckiej imprezy.
No cóż, trzeba iść. „Nie jesteśmy tu wszak dla przyjemności”.
Droga przed nami dzisiaj długa.
Po mozolnym podejściu szlakiem, przekroczeniu potoku skokami po śliskich kamieniach i podejściu zakosami lasem w końcu docieramy do pięknego stawu.
Powoli zaczyna świtać. Z mroków nocy wyłania się mroczna jeszcze o tej porze dolina, którą mamy zamiar dzisiaj przejść. Widać też bardzo niepozorny szczyt, o który chcemy zahaczyć. Ściągamy czołówki i idziemy dalej dnem wyschniętego koryta potoku zasilającego staw.
Potem nieprzyjemnym zarastającym trawami piargiem dosyć stromo pod górę.
Tutaj zaczyna się zabawa. Wchodzimy na Kozią Drabinę. Teren I. Możliwości założenia asekuracji niewielkie, nie wyciągamy więc nawet liny. Ekspozycja spora. Każde potknięcie oznaczałoby lot 100-150 metrów w dół. Straszna kruszyzna. Każdy stopień i chwyt (o ile uda się jakiś znaleźć) trzeba dokładnie sprawdzić.
Najgorszy był początek, po kilkudziesięciu metrach zaczyna być nieco lepiej. Pod koniec jeszcze bardzo niebezpieczne przejście w ekspozycji i wychodzę na łatwy teren z prawej strony Wielkiej Strągi – najniższego piętra Śnieżnej Doliny. Oddycham z ulgą i idę dalej do czekających u wylotu Srebrnej Rozpadliny Łukasza i Rumpela. Jak zwykle Łukasz ma lepsze tempo.
Pięknie tutaj.
Całe otoczenie robi niesamowite wrażenie. A przede wszystkim olbrzymia Srebrna Rozpadlina:
Idziemy cały czas na żywca, bo teren w miarę prosty.
Trochę się rozdzielamy próbując różnych wariantów. W końcu dochodzimy do trudności z dwóch różnych stron trójkątnej nyży. Rumpel z Grubym z lewej, ja z Łukaszem z prawej. Chłopaki wiążą się, bo wchodzą na II ściankę.
Łukasz chce iść dalej na żywca. Mi się to trochę nie podoba i nalegam na linę. W końcu się zgadza i prowadzi. Trudności chyba większe niż II. Wyceniłbym to na co najmniej III, ale założyliśmy baletki i szło się całkiem przyjemnie. Po jednym wyciągu wychodzimy na Krótką Drabinę gdzie spotykamy się wszyscy razem.
Po złożeniu liny dalej już bez większych trudności docieramy na kolejne piętro doliny czyli Srebrną Strągę.
Trochę się ochłodziło i zaczyna straszyć nas kropiący marznący deszcz.
Widoki rekompensują jednak wszystko. Srebrna Strąga to jedno z najpiękniejszych miejsc jakie kiedykolwiek widziałem w Tatrach.
Skały wymyte przez ściekającą wodę do białości, faktycznie wyglądają jakby były posrebrzone. Przez płyty płyną malutkie strumyczki nadające dolinie jakiejś bajecznej aury.
Idziemy płytami w górę w stronę kolejnego piętra, czyli Złotej Strągi. Białe płyty stopniowo zamieniają się w jasnobrązowe i złote. Nad nami krążą dwa potężne kruki. Poza tym niema tutaj nikogo. Nie słychać żadnych odgłosów. Jest naprawdę cudownie.
Dalej idziemy grzędą po lewej stronie Złotego Koryta, trochę jego dnem, potem bardziej prawą stroną. Teren stopniowo zaczyna się nastramiać.
Robi się dosyć krucho i nieprzyjemnie. Zostaję z Grubymiłysym nieco w tyle. Co chwilę słyszymy z góry łoskot spadających kamieni i ostrzeżenia kolegów.
Idziemy tak kilkadziesiąt metrów.
W końcu przez duży zaklinowany kamień wychodzimy do piarżystego kociołka, czyli Złotego Cmentarzyka (wbrew temu co w opisie z WHP szedłem po prawej stronie - na oko I-II).
Łukasza już nie widać. Rumpel walczy na jakimś dwójkowym fragmencie bez liny, klnąc i zrzucając co jakiś czas kruszyznę.
Chowamy się pod niewielkim zagłębieniem skalnym i czekamy aż przejdzie nieco wyżej. Ze względu na kruszyznę postanawiamy się związać i iść dalej na sztywno. Prowadzę pierwszy wyciąg. Najpierw idę wariantem II, potem schodzę w prawo, bo jakoś nie przekonuje mnie ścianka na wprost (III). Kończy się lina, więc zakładam stanowisko i ściągam grubegoiłysego. Zmieniamy się na prowadzeniu.
Okazuje się, że to co wyglądało na bardzo prosty wariant wcale takim nie jest. A co gorsza jest ekstremalnie kruchy.
Jestem dokładnie w linii zrzutu wszystkich kamieni. Z 3 założonych przez grubego przelotów wkrótce wypadają 2 górne. Zakłada pętle na jakiś głaz. Idzie dalej stając na nim. Okazuje się, że się ruszył i za chwilę może spaść. Nie mamy więc żadnego normalnego przelotu. Kawałek dalej zakłada kość. Po chwili okazuje się, że skała za którą ją założył nie spadła na mnie tylko dzięki tej kości.
Długo schodzi na tym kruchym odcinku. Wreszcie zakłada stanowisko i mnie ściąga.
Dalej już znacznie łatwiejszym terenem na lotnej dochodzimy do Wyżniej Lodowej Przełęczy.
Słonecznie, dookoła piękne widoki. Aż chce się żyć.
Dolina Śnieżna widziana od góry:
Chwilę odpoczywamy i idziemy dalej na Śnieżny Szczyt. To już bardzo blisko. Wybieramy wariant III:
i na szczycie jesteśmy za jakieś 15 minut:
Dalej eksponowaną, ale prostą granią (I) docieramy na Śnieżny Zwornik:
Stąd schodzimy na drugą stronę łatwymi zboczami kierując się nieco w prawo.
Widoczki:
W końcu dochodzimy do żlebu spadającego z Wyżniej Śnieżnej Przełęczy, nim w dół i trawersem w prawo po kruchym zboczu, aż do piargów.
Nimi bardzo uciążliwie do Śnieżnego Bańdziocha
I dalej w stronę Czarnego Potoku Jaworowego w górnym piętrze doliny. Drogę do stawu uprzyjemniają nam przepiękne krajobrazy:
Kiedy jesteśmy w dolnym piętrze doliny powoli zachodzi już słońce:
Jest naprawdę niesamowicie i pięknie.
O 20:15 na plączących się nogach dochodzimy do parkingu. Wycieczka znowu zajęła magiczne 17 godzin.
Pozostaje jeszcze powrót do Krakowa.
Kiedy z samochodu na chwiejących się nogach człapię powoli do mieszkania znów słyszę imprezowe krzyki w bloku obok.
Chociaż wszystko boli niemiłosiernie nie żałuję, że mam takie a nie inne hobby.
Po kolejnej wycieczce wiem na pewno, że było warto.
Fotki są Łukasza (te ładne) i moje (te gorsze)