No to jazda:
Pobudka o 4:00 żeby nic o poranku nie robić w pośpiechu i niczego nie zapomnieć. Pierwszym autobusem do dworca i o 6:10 start do Zakopca PKS-em. Pogoda w Krakowie już o poranku fantastyczna a temp. jak dla mnie już zbyt wysoka. Wyjmuję sobie podczas jazdy już kilkunastoletni przewodnik Nyki i czytam co ciekawego pisze o szlaku przez Czerwone Wierchy, uwagę przykuwa zdanie o kozicach, które poza sezonem można zobaczyć na turnii niedaleko szlaku na Ciemniak (mimo, że po Tatrach chodzę od lat dziewięciu to tego zwierza ni ch*j nie widziałem). W głowie rozmyślam jaką trasę dokładnie zrobić - wiedziałem, że zrobię Czerwone Wierchy, Kasprowy i jak pozwolą warunki to z Przełęczy Świnickiej zejdę do Muro. Spoglądam jeszcze raz na mapę trasy i gdzieś w skrytych marzeniach rodzi się nadambitny plan wejścia jeszcze na Kościelec. Ale tak naprawdę nie jestem pewien czy już mam odpowienią formę choćby do dojścia na Przełęcz Świnicką - wkońcu to moja pierwsza wyprawa w tym roku.
8:30 wysiadam w Zakopcu. 2:20h jazdy to troszkę długo a przecież korków nie było... Szukam busa do Kościeliskiej, oczywiście nie trwało to nawet minutę. Upewniam się ile kosztuje przejazd - 5zł, no hmm ahh to przecież ta "mafia busowa" bez kas fiskalnych i biletów i z ceną do Łysej Polany 10 zł (z Krakowa przyjechałem za 15 zł). Za 20 minut wysiadam w Kirach.
8:58 kupuję bilet w kasie TPN. Jest cieplej niż się spodziewałem, słońce świeci - odpinam nogawki, wszystko z kieszeni przekładam do plecaka i jestem gotów by ruszać. Cel - pierwsza przerwa na ciemniaku. Po chwili marszu odbijam w lewo wraz ze szlakiem idącym ku ścieżce nad reglami. Patrzę w prawo na strumień - na kamieniu siedzi pluszcz, po chwili odlatuje - od początku więc mam powody do zadowolenia, 3 raz w życiu tego ptaszka widzę. Odbijam wraz ze szlakiem czerwonym przez kładkę w prawo. I tu zaczyna się to mozolne pnięcie się w górę przez las. Szybko zaczynam się pocić. Prześwitujące słońce dodatkowo mnie męczy, po 30 minutach leje się ze mnie niemiłosiernie. Mijam kolejnych turystów i zastanawiam się czy ja tak szybko idę czy oni się tak wleką. Nareszcie zaczyna się poziom kosodrzewin - to już moje klimaty. Śłońce chowa się za chmurami, niebo jest szare - w sumie się cieszę bo nie cierpię gorąca. Zaczyna się piętro hal. Widzę tą turnię, o której pisał Nyka, kozic brak. Docieram do przęłęczy gdzie odbija szlak na Ornak. Pomimo chmur rozciąga się ciekawa panarama na Tatry Zachodnie. Widać Bystrą, Starorobociański, dość sporo płatów śniegu ale wszystko w żlebach i dolinkach poza szlakami. Na znaku pisze, że 50 minut do Ciemniaka zostało. Idę dalej - zaczyna kropić, ja dalej w T-shircie, jest przyjemnie. Mijając większą grupkę turystów pozwalam sobie na czerstwy żarcik - "Chyba już niedaleko bo coraz ciemniej się robi", nawet ktoś się zaśmiał...
Dochodzę do szczytu ze słupkiem granicznym, problem w tym, że nie mam pojęcia czy to już ciemniak a zatrzymywać i wyciągać mapy czy też przewodnika mi się nie chce. Od tamtej przełęczy idę może 30 minut. Szczerze to nie jestem pewien czy to wogóle jakiś szczyt. Od jakiegoś czasu szedłem we mgle do 150m widoczności. Nie wiedziałem co jest przede mną. Idę dalej, deszczyk powoli ustaje, mijam fajną przełęcz z ekspozycją po obu stronach, ale nic nie widać bo mgła jest. Mocno tu wieje więc wyciągam bluzę i sięnia nakrywam. Od strony Giewontu słychać grzmoty, już zapomniałem jakie to wrażenie robi w górach. Znów podejście pod górę i znów chyba szczyt. Przemknęło mi przez myśl, że już minąłem Ciemniaka a to jest Kszesanica, albo to jest Ciemniak, albo jeszcze to nie jest Ciemniak. Idę dalej... Mgła ustępuje, odsłania się widok na Krywań i Tatry Wysokie. Przede mną szczyt z widoczną z dołu tabliczką, myślę sobie - "O! To jest Ciemniak". Wchodzę na górę i niemałe zdziwko - tabliczka jedynie informuje o niebieskim szlaku schodzącym stąd do Doliny Małej Łąki. No to już wiem, że to Małołączniak. Nieco zły na siebie jak i zaskoczony tak minimalną odległością między trójką rodzeństwa robię sobie wkońcu tą planowaną na Ciemniak przerwę. Siadam, wyciągam telefon i - niemały szok - 11:30, to chyba jakieś żarty. Wiedząc jak duży mam zapas czasu zrobiłem sobie 30 minut przerwy podziwiając coraz wyraźniejszą panoramę Tatr. Szczyt Krywania na razie standardowo w chmurach ale Małołączniak w tym momencie kąpał się w słońcu. Stąd widzę wyraźnie Kasprowy i nie mogę uwierzyć, że jest aż tak blisko.
Teraz znając czas już mi się nigdzie nie spieszy. Na kopę Kondracką ponoć 40 minut - przecież jak widzę stąd to rzut beretem. Za 20/25 minut tam się melduję i robię sobie kolejne 10 minut przerwy. Wkońcu Krywań ukazuje się w całości więc i u mnie większy banan na twarzy się pojawia. Patrzę w kierunku Giewontu gdzie, jak sądzę, była wczśniej burza - nie jestem pewien ale chyba nikogo tam nie zauważyłem. Ciekawe...
Według znaku na Kasprowy idzie się 1:50h. Niespiesznie ruszam przez Goryczkowe Czuby - jak ja lubię ten szlak. Trawersując z lewej obok mnie piękna ekspozycja, ciekawa flora, cały czas z nadzieją wypatruję na skałach kozic. Szlak dalej idzie granią, otchłań po obu stronach, lubię to. Zaczyna się trawersowanie z prawej strony. Widoki już nie tak ekscytujące za to jakieś 2 momenty wspinaczki na ok. 1,5m ściankę. Ludzi dużo. Pytam więc z nadzieją osobę idącą z przeciwka:
- Kolejka na Kasprowy działa?
- Tak. Działa.
- A to gnoje. Liczyłem, że ludzi prawie nie będzie. Miała być konserwacja do 7.06 a oni na weekend uruchomili. Na kasę są łasi.
- No, tylko kasa, kasa, kasa - odpowiedział nieznajomy i poszliśmy w swoje strony. Nie wiem czy on wjeżdżał kolejką czy też nie.
Dochodząc do Kasprowego znów się zachmurzyło i zaczęło siąpić. Ponownie słyszalne są grzmoty - od strony Zakopanego. Jak psychol mówie na głos: "Nie strasz mnie". Nie mam najmniejszej ochoty na skracanie wyprawy z powodu burzy. Na szczycie jestem równą godzinę od startu z Kopy Kondrackiej. Znów prawie 2 razy szybciej niż czas umowny. Zastanawiam się kto te czasy ustalał. Wszak zawsze szedłem po górach szybciej niż czas przewodnikowy ale dziś to już jakiś pogrom. Ludzie głównie gnieździli się na stacji bo kropiło, ja rozłożyłem się na szczycie. Nagle zaczęła się mocna ulewa, może nie jakaś bardzo duża ale spora. Wyjmuję pelerynę, okrywam się nią cały i w komfortowych warunkach robię sobie kanapkę z dżemikiem. Mam stąd ładną panoramę na Tatry Wysokie, Kościelec i Świnica pięknie się prezentują. Posiedziałem może 20 minut i ruszam na przełęcz pod Kasprowym. Chcę się od kogoś dowiedzieć jak jest ze śniegiem pod Przełęczą Świnicką, niestety więkoszość osób wjechała tu kolejką albo przyszła bezpośrednio z Gąsienicowej. Ruszam więc trochę na ślepo w kierunku Przełęczy Liliowe, szybko mijam Beskid i wkońcu spotykam kogoś idącego od strony Świnicy. Dowiaduję się, że śniegu przy zejściu nie ma tylko trzeba uważać bo jest ślisko po deszczu. Uspokojony ruszam dalej. Kościelec w tym momencie kąpie się w słońcu, na szczycie widać 2 osoby. Świnica tymczasem w górze zakrywa się chmurą. Liliowe mijam bez przystanku i niedługo jestem na Przełęczy Świnickiej. Miałem tu schodzić a tymczasem... Patrzę w górę i tuż przed sobą mam monumentalne zbocza Świnicy. Mam do tego szczytu olbrzymi sentyment. Byłem na nim 7 lat temu, nie mogłem się teraz oprzeć temu urokowi. Wiedziałem, że jak tam pójdę to nici z ewentualnego Kościelca. Czasowo było super ale przewidywałem rychły koniec sił. I w tych zupełnie spontanicznych okolicznościach ruszyłem przed siebie czerwonym szlakiem...
Zaczyna się strome podejście po stopniach. Przechodzę jakieś 50m i staję. Zaczynam się zastanawiać czy aby na pewno dobrze robię porywając się już tak zużyty na tak niełatwy szczyt. Może lepiej spróbować tego Kościelca albo po prostu dać sobie spokój na dziś. Jednak szybko wyrzucam z głowy wszelkie wątpliwości i ruszam dalej. Zaczynają się łańcuchy a wraz z nimi te najprzyjemniejsze emocje jakie odczuwam w górach. Wśród nich również obawa i niepewność przed najmniejszym błędem, który tu może mieć tragiczne skutki. Mimo wielu zrobionych dziś kilometrów wspina mi się całkiem przyjemnie i sprawnie. Przede mną przelatuje helikopter TOPR-u, który wcześniej prawdopodonie miał akcję po przeciwnej stronie Świnicy. W pewnym momencie dochodzę do płaskich i mokrych po deszczu płyt skalnych ubezpieczonych łańcuchem. Mimo, iż nie mam problemów z podejściem to gdy patrzę za siebie i widzę urwisko a za nim tylko mgłę to przez sekundę przechodzą mnie czarne myśli i chwilka niepewności. Za moment jestem tuż pod szczytem. Szybko wspinam się po trudniejszej pionowej ściance, przechodzę maleńką granią między ekspozycjami i melduję się na wierzchołku. Patrzę na czas - 15:22, jakieś 35 minut z Przełęczy Świnickiej, nie spodziewałem się tego, gdyż nie jestem już pierwszej świeżości. Widoków zbyt dobrych nie ma, bo szczyt jest w chmurze (spodziewałem się tego, jak kiedyś byłem na Świnicy to było podobnie, ja to mam pecha) ale co nieco da się zobaczyć. Kozi Wierch jest w obłokach, Opalony widać dobrze, Młynarz także jest widoczny a reszta średnio bo poprzeszywane wszystko jest przez chmury. Spotykam tu 2 osoby. Jak się okazuje chłopak i dziewczyna też są z Krakowa i też studiują tyle, że na AGH-u. Rozmawiamy sobie i dowiaduję się, że widziany przeze mnie wcześniej helikopter interweniował nad Zadnim Kościelcem.
Posiedzieliśmy niecałe 10 minut i ruszamy na dół, z tym że oni mają w planach iść jeszcze na Kasprowy a ja nie wiem czemu dalej chcę iść swoim tempem więc się rozstajemy. Schodzę, schodzę i myślę tylko o tym, by nie iść w stronę Zawratu bo pamiętam, że łatwo tu drogę pomylić. Dochodzę do miejsca gdzie zaczyna sie trawers w kierunku właśnie Zawratu i natychmiast zdaję sobie sprawę, że oczywiście źle poszedłem. Znów trzeba się wspiąć jakieś 30 metrów i wypatrzeć prawidłowy szlak. Widzę gdzieś za skałą zwisający łańcuch, wiem już, że tam muszę się udać. Będąc już na właściwym szlaku schodzę tymi śliskimi płytami ale teraz widać dno doliny i jakoś pewniej się czuję wiedząc gdzie ewentualnie spadnę. Studenci, których spotkałem na szczycie z powodu mojej pomyłki teraz znaleźli się przede mną. Szybko ich doganiam i razem pokonujemy dość trudną przeszkodę. Kilkumetrowa ścianka z rynienką, niczym nieubezpieczona, z płatem śniegu poniżej i z trudnymi chwytami? Tędy chyba nie szedłem pod górę. Po pokonaniu tej trudności patrzę za siebie i widzę wielką, czerwoną sztrzałkę wskazującą kierunek szlaku, który tą ścianę omija dookoła. Towarzysze biorą winę na siebie, gdyż ja jak ich dogoniłem to ruszyłem w ich kierunku a oni już do tej ścianki się przymierzali. Z mojej strony pada tylko jakiś żarcik w kierunku osób odpowiedzialnych za wyraźne oznaczanie szlaków. Znów odłączam się od towarzyszy i szybko tracę wysokość. I w tym momencie następuje przełom - nagle czuję, że jest ciężko. Nogi są mocno zmęczone, czuję ogólne osłabienie. Siadam na jakiejś skalę, odpoczywam i czekam aż dojdą tu ci studenci. Dalej idę już z nimi w, jak się potem okazuje, tempie przewodnikowym. W żadnym razie nie chcę już szybciej iść. Schodzimy do Przełęczy Świnickiej gdzie moi towarzysze stwierdzają, że nie chce im się iść na Kasprowy i razem zaczynamy schodzić do Murowańca. Po drodze już prawie na dnie doliny widzę świstaka na skałach. Wychudzony jakiś ale co się dziwić, niedawno wstał i dopiero odzyskuje siły po śnie zimowym. Bardzo się ucieszyłem, bo wcześniej świstaka nie widziałem. Robię sobie jeszcze krótką przerwę nad jednym z wielu stawów, studenci tymczasem twierdzą, że się spieszą i idą prosto do schroniska. Nie żegnamy się bo wiemy, że ich tam zastanę. Po krótkim posiedzeniu z wolna docieram do Muro i w niezwykle sielankowej atmosferze i świetnej pogodzie siedzimy we 3 posilając się i rozmawiając na wszelakie tematy. Oczywiście jak na złość cała Orla i Świnica są teraz czyściutkie od chmur i oświetlane promianiami słońca.
Mija 1-1,5h i wspólnie ruszamy do Kuźnic drogą przez Boczań. Po odpoczynku pod schroniskiem siły mi wróciły i idzie mi się znowu przyjemnie i dość lekko. Mijamy stado kruków, które wyraźnie mają nadzieję, że po takiej wyprawie padnę i będą miały syty posiłek. Nic z tego. W rytmie ciekawych rozmów, żartów i śmiechu schodzimy do Kuźnic, łapiemy stopa na dworzec i po zdobyciu kartonu z Tesco próbujemy łapać coś do Krakowa. Jak na złość są sami miejscowi a jak jedzie ktoś na rejestracjach krakowskich to nie myśli się nawet zatrzymać. Jako, że trzeba jakoś wrócić to rezygnujemy z darmowej przejażdżki i grzecznie idziemy na dworzec PKS skąd bardzo wygodnym autobusem jadącym do Warszawy docieramy szczęśliwie do domu po drodze wypijając po 2 piwka. Będąc już w domu zastanawiam się jak moje nogi bedą się zachowywać na następny dzień. Wstaję rano i o dziwo nie mam zakwasów, jedynie odczuwam zmęczenie ale bólu nie doświadczam.
W moim odczuciu wyprawa niezwykle mi się udała. Zrobiłem ogromny kawał drogi w fajnym tempie, nie było upałów, ludzi poza Kasprowym mało i poznałem dwójkę ciekawych osób. Na wakacje mam kilka fajnych planów z Małą Wysoką na czele. Ta wyprawa pokazała mi, że o kondycję nie muszę się martwić. Pozostanie kwestia trafienia z pogodą, gdyż na Małej Wysokiej koniecznie chcę mieć świetną panoramę.
|