Ponieważ nie dawno nie byłam w górach i pewnie nie prędko tam pojadę postanowiłam napisać wreście zaległą relacje z tatr
Do zakopanego dojechałam z poślizgiem czasowym spowodowanym przygodami z PKP. Nic jednak nie było mi w stanie popsuć humoru, ponieważ w planach miałam dwa tygodnie w tatrach. Górscy maniacy doskonale zrozumieją moją ekscytację.
Z resztą towarzyszy spotykam się pod barem FIS, z kąd ruszamy do Palenicy. Wzbudzamy wielki podziw wśród turystów, ponieważ idziem obładowani niczym wielbłądy. Każdy z nas z dwoma plecakami. Pomimo takiego ciężaru mijamy wielu turystów. Wreście docieramy do taboriska.
Na następny dzień nie ma w planach nic wielkiego, pada na Mnicha ponieważ jest stosunkowo blisko, można z niego szbko wrócić i dodatkowo ma kilka nietrudnych dróg. Michał chciał zobaczyć jak każde z nas sobie radzi, co potrafimy, na co będzie tzreba zwrócić szczególną uwagę
Dzień pierwszy:
Wstajemy nieśpiesznie, daleko w sumie nie mamy. Między 9 a 10 wyruszamy Wreście. Oj ciężko się szło, po tak długiej przerwie mięśnie zapomniały co oznacza wysiłek. Ja z hęcia co chwila robiłabym przerwy, ale Michał nie pozwala, co prawda zwalnia nieco dostosowijąc się do naszego żółwienia, ale nie daje nam się zatrzymać.
W końcu meldujemy się pod drogą. Krzysiek idzie w pierwszej parze z Marcinem (instruktorem), ja w drugiej z Marcinem (kursantem). Drogę znałam z zeszłego roku, jak znajomy zabrał mnie na Mnicha, tylko z tą różnicą że wtedy szłam na drugiego a teraz miałam prowadzić. Niby nic wielkiego, bo tylko 4, ale miała to być moja pierwsza samodzielna tatrzańska droga. Chłopaki szybko się oszpeili i wbili się w drogę. Krzyśkowi bardzo sprawnie idzie prowadzenie, patrząc na niego ma się wrażenie że to nic trudnego, jakby wchodził po schodach. Niedługo jest na stanie, Marcin do niego dochodzi. Przychodzi moja kolej, ruszam powoli, dosyć niepewnie, zakłądam sporo przelotów, ale psycha mi wtedy lepiej pracuje (potem już nie będe ćkać tak tych przelotów, ale jak wiemy początki bywają ciężkie). Jak się nieco rozruszałam szło mi zdecydowanie sprawniej
(samokrytyka musi być :p )
Na stanowisku dołącza jeszcze jeden zespół
Niestety więcej zdjęć nie ma , ponieważ zaczęła się paskudzić pogoda i trzeba było co nieco przyśpieszyć. Nie bylismy najszybszym i najsprawniejszym zespołem, dlatego też przed deszczem nie udało nam się uciec. Za długo nam się schodziło na operacjach sprzętowych. Ja zdążyłam tylko zjechać jeden wyciąg i wtedy lunęło niesamowicie. Woda wdzierała się z każdej strony, było zimno niesamowicie.
Tatry nie powitały nas zbyt przyjaźnie. Z drugiej strony mimo iż zjeżdżanie w deszczu nie należy do przyjemności mam to za sobą, wiem jak ciężko pracuje mokra lina, jak trzeba uważać robiąc cokolwiek bo zimno dokucza. Dla mnie było to bardzo cenne doświadczenie.
Dodatkowo tego dnia moja kurtka postanowiła zakończyć swój żywot, tylko cholera czemu akurat na samym początku wyjazdu :/ Zaczęła w paru miejscach puszczać.
Po przyjściu na taborisko byłam kompletnie przemoczona, nie marzyłam o niczym innym jak tylko przebrać się i wypić ciepłą herbatkę. Jednak po powrocie trzeba było najpierw zadbać o szpej. Rozwiesić liny, wyciągnąć heksy, friendy.. wszystko ładnie porozkładać. My mieliśmy jeszcze sporo szczęścia bo udało nam się znaleźć nieco wolnego miejsca na sznurach w kuchni, kolejne ekipy miały z tym problem. A kuchnia była jedynym miejscem w którym liny mogły nico poobciekać. Po pewnym czasie nie dało się tam normalnie przejść, wszędzie wisiał i leżał sprzęt oraz mokre ubrania.
Dzień drugi.
Rano obudził mnie krzyk chatkowego, ... z linami z kuchni bo jak nie to ... wszystkie. Dosłownie tak brzmiała pobudka. Nie pozostawało nam nic innego jak szybko się zebrać i zacząć zbierać rzeczy, na szczęście świeciło słoneczko więc wszystko ładnie schło.
Widok na suszące się rzeczy
Z powodu konieczności dosuszenia rzeczy, nie mogliśmy ruszyć nigdzie rano, trzeba było je jeszcze podsuszać w słoneczku. Nie mogliśmy więc zrobić żadnej ciekawej trasy. Padła propozycja abyśmy ponownie poszli na Mnicha, daleko nie jest, szybko dosyć można się wycofać. Jednak żebyśmy poćwiczyli operacje sprzętowe, mieliśmy zjeżdżać wariantem R. Prowadziłam do połowy, a drugą połowę mój partner. tym razem szło mi dużo lepiej, szybciej zakładałam przeloty.
Moja uśmiechnięta micha na myśl o zjazdach eRem
Na szczycie nie spędziliśmy dużo czasu. Najpierw musieliśmy się nico obniżyć z wierzchołka, żeby dostać się do stanu zjazdowego. Gdybyśmy zjeżdżali z wierzchołka powstałyby dwa problemy 1. Pierwszy przesztywnienie liny 2. Bankowe problemy z jej ściągnięciem. Wrażenie z zjazdu niesamowite. Szczególnie jak już zaczęliśmy zjeżdżać pod okapami. Zero kontaktu z skałą, całkowite wiszenie w powietrzu. Do tej pory jak sobie to przypomnę to się uśmiecham. Piękna sprawa. Z chęcią tam jeszcze wrócę, bo powisieć tak na sznórku bezcenne. Zdjęc z zjazdów nie mam nad czym teraz ubolewam, ale aparat na szczycie poszedł do plecaka i go wcale nie wyciągałam
oczywiście cdn. Już się nawet pisze powoli