....czyli urlopu alpejskiego część 4/4.
Półmetek urlopu grubo za nami, a my nadal tylko łoimy i łoimy. Zrodziło się nawet hasło „Odpocznę w robocie”. W związku z tym, podczas gdy druga część naszego teamu walczyła na jeszcze jednym 4-tysięczniku, my z Igim postanowiliśmy zrobić sobie opcję (ale tym razem naprawdę!) Light&Fast – i uderzyć na coś kompletnie bezstresowego.
Nad naszym kempingiem w szwajcarskim Grimentz wznosiła się ciekawa góra, bowiem kształtem swym przypominając skrzyżowanie Sławkowskiego Szczytu z Giewontem.
Zerkamy na mapę:
Sex de Marinda - 2906 m
Musieliśmy tam wejść!
Fantastyczne uczucie, kiedy – wreszcie! – na wyjście w góry zakładam dżinsy, rozkłapciane trekki, których używam tylko do prowadzenia samochodu (Igi postanowił mnie onieśmielić i wybrał opcję „lans”, czyli „adidasy” nortfejsa) , biorąc ze sobą jeden plecak z 0,7 l napoju
i aparat. Bosko!
Podjeżdżamy na parking nad tamą w Moiry (15 minut jazdy autem od jedynego w Grimentz kempingu), gdzie zostawiamy fokę.
Tabliczka z czasami pokazuje: „Sex de Marinda – 2h 25m”. Przyciskamy lekko z pantofla i na szczycie jesteśmy 45 minut wcześniej, nie spiesząc się nadto.
Po drodze piękne widoki (okolice doliny Val d’Anniviers są fantastyczne, dość mało uczęszczane w porównaniu do przeludnionych i sąsiednich Mattertal i Saastal), dookoła nas prezentują się słynne 4-tysięczne giganty ze zgoła odmiennej perspektywy (Ober Gabelhorn, Zinalrothorn, Dent Blanche czy wreszcie, Weisshorn z przyległym Bishornem, na którym to ostatnim działały chłopaki z drugiej ekipy).
Krajobraz początkowo tatrzański, zmienia się w bardziej „wyspowy”, kończąc wręcz na bliskowschodnich klimatach.
Góra popularna nie jest, o czym świadczy kompletne niemalże bezludzie po drodze oraz mało przedeptana ścieżka odbijająca z głównego traktu na szczyt.
Spokój, relaksujący spacer i całkiem fajne zakończenie urlopu. Sexem z Mirandą kończymy dwa tygodnie w szwajcarskich Alpach
Cdn.