Miało być lightowo ale jak zwykle wyszła masakra.
Już samo podejście dało nam w kość... było tak straszliwie zimno, że prawie sople zrywaliśmy z nosów. Do schroniska doszliśmy bardzo wczesnie, więc musieliśmy poczekać godzinę żeby się jaśniej zrobiło. Nie chcieliśmy przeżywać tego co ostatnio przy Zielonym Stawie.
No ale nic... zaczęło się mordercze podejście. Ta Dolina Złomisk to chyba nie ma końca. Idziesz po tych kamulcach i tylko cudem jakoś umikasz skręcenia kostki. No mrok!!!! Jeszcze do tego pełno wody. Wlewa się to do butów. Biorąc pod uwagę to, ze słońce dopiero wschodzi, to zimno w stopy jest niebywale.
Zaczynamy podchodzić pod Kozią Strażnicę. Może i nie jest trudno technicznie ale bardzo strome3 podejście trawkami po prostu wyciska z nas siódme poty. Prawie płuca wypluwam. Do tego niepewny teren, trawki śliskie, nawet w jednym momencie zaczynam zjeżdżać w otchłan i tylko dlatego, że w ostatniej chwili złapałem się krzaka udaje mi się uniknąć na pewno groźnego w kopnsekwencjach wypadku.
Udaje się jednak wejść i robimy dłuższy popas żeby zregenerować siły.
Ale to dopiero początek. Grańka od Koziej Strażnicy na Zachodni Szczyt Żelaznych Wrót to dopiero był mrok. Może i 0+ ale Grań Kościelców to się nawet nie umywa do tego. Przez to, ze przeczytaliśmy, że to 0+ nie asekurowaliśmy się i to był błąd. Krucho, stromo, ekspozycja, która wgniata w ziemię, nie raz jakieś płyty i kominki bez stopni.
Ledwo uszliśmy z życiem i po krótkim oddechu na szczycie postanowiliśmy zjechać na przełęcz. Nie pamiętam kiedy ostatnio zjeżdżało mi się tak źle. Lina tarła o wszystko dookoła, kamienie lecą na głowę, już prawie widziałem jak rusza się hak, z którego zjeżdżam. Czemu jednak nie zostawiliśmy tej pętli?
Docieram jednak do przełęczy i idziemy dalej na Żłobisty. Teraz strome trawki z podejścia na Kozią Strażnicę zaczęły mi się marzyć. Te tutaj to już kompletna masakra ale to i tak nic bo naszym oczom ukazało się to:
Co tu w ogóle robić? Wycofać się? Ale te masakryczne trawki!
No nic wyciągamy linę. Maciek włazi na górę ostatkiem sił przez jakąś masakryczną przewieszkę i zaczyna wciągać Krzyśka do góry. Ten coś krzyczy szaleńczo. Matko Boska co to bedzie ze mna?
Ja podchodzę pod komin, trzeba się zapierać, buty mi się ślizgają, Maciek wyciąga rękę. Dzięki Boku, uda się. Ostatni raz idę w góry, byle tam wyjść.
Na szczycie nie siedzimy długo, od razu porzucamy pomysł dalszej kontynuacji grani na Rumanowy, bo szybko chcemy znaleźć się na dole i wreszcie wrócić do Krakowa.
Zjeżdżamy wiec na kolejną przełączkę. Niestety nie jest to takie proste. Nie da się zjechać centralnie na przełączkę, ale do żlebu ale tam brakuje nam liny, więc każdy musi wykonać dwumetrowy skok. Jak to widzę z góry to mnie skręca. Ekspozycja na Kaczą Dolinę z 1500m, masakra.
Zjeżdżam i tylko cały czas myślę co będzie jak dojadę do końca liny... Skok i... cholera poślizgnąłem się turlam się po piargu, w ustach mam kamienie... chwytam się jakiegoś kamienia i powoli wstaję. Cały jestem potłuczony, moją nogę przeszywa okropny ból.
Szit... jak teraz ściągniemy linę?
Wiążemy kilka pętel razem i robimy stanowisko. Maciek prowadzi. Założył pierwszy przelot... teraz już jest bezpieczny.
Udaje się w końcu sciągnąć linę i zaczynamy złazić do doliny.
Po czterech godzinach lawirowania w trudnje orientacyjnie Dolinie Rumanowej dochodzimy do Złomisk.
I powoli ślizgając się wracamy do auta.
Wycieczka wiele nas nauczyła i sądzę, ze jest dobrym przygotowaniem przed Zamarłą.
A tak serio to wszystko wyżej to g.wno prawda