Forum portalu turystyka-gorska.pl

Wszystko o górach
portal górski
Regulamin forum


Teraz jest Pt gru 20, 2024 11:04 am

Strefa czasowa: UTC + 1




Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 36 ]  Przejdź na stronę Poprzednia strona  1, 2
Autor Wiadomość
 Tytuł:
PostNapisane: Cz gru 11, 2008 12:37 pm 
Stracony
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Śr sie 13, 2008 12:24 am
Posty: 6022
Lokalizacja: Centrum Dowodzenia Wszechświatem (Wro)
mpik ty masz kurde aptekarskie zapędy (albo lenia za skórą :mrgreen: ) - zaprawdę powiadam Ci, założę się że ja prędzej napiszę relacje z dwóch wyjazdów na których jeszcze nie byłam, niż Ty skończysz tą jedną.








a tak, podobało się, przeczytane jak należy, kilka razy :mrgreen:

_________________
ಠ_ಠ Innego końca świata nie będzie. Obrazek


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
 Tytuł:
PostNapisane: So gru 20, 2008 4:38 pm 
Uzależniony ;-)
Avatar użytkownika

Dołączył(a): N lut 17, 2008 11:12 pm
Posty: 1357
Lokalizacja: NewSączCity
dzień 3

Budzimy się koło 6. Późno, jak na zdobywanie czegokolwiek, ale dzisiejszy plan nie przewiduje żadnego zdobywania. Na dziś wszystkie prognozy pogody przewidują znaczne jej pogorszenie. Deszcz, śnieg, wiatr i co tylko sobie można jeszcze wyobrazić. Wygląda to wprawdzie dla nas bardzo niezrozumiale, jakim cudem takie anomalia może przyjść tylko na jeden dzień, i jak można je tak dokładnie przewidzieć (już tydzień przed naszym wyjazdem można było zauważyć ten jednodniowy wybryk Natury na internetowych portalach prognozowych). Ale dochodzimy do wniosku że tu są Alpy, więc widocznie jak każde Góry, i te rządzą się swoimi prawami.
Przyznam że obawialiśmy się tego kaprysu i to w dużym stopniu. Nasz pierwotny plan zakładał że ten dzień spędzimy jak najniżej, najlepiej na odpoczynku. Niestety, nasza wyprawa dnia wczorajszego wymusiła na nas nocleg w górnym schronie. Poprzedniego wieczoru była nawet propozycja by śledzić na bieżąco warunki pogodowe, i w przypadku znacznych opadów śniegu, zdecydować się na nocne schodzenie. Ale ostatecznie uznaliśmy że pomysł nocnego schodzenia w znikających śladach jest bardziej szalony niż dzienne schodzenie zupełnie bez śladów.
Pierwsze poranne wystawienie nosa ze schroniska nastraja lekkim optymizmem. Jest wprawdzie mgła, ale ciemnych chmur brak, i opadów nocnych nie zauważamy. To daje nam szansę na istnienie naszej ścieżynki z wejścia. Jemy śniadanie, porządkujemy rzeczy i sprzątamy schron. Wyjście numer dwa (sikanie) wprowadza ambiwalentne uczucia. Z jednej strony widoczność się poprawia, ale z drugiej zaczyna delikatnie mżyć śnieg. O ile oczywiście można sobie w ogóle wyobrazić mżący śnieg. Niemniej takie jest moje pierwsze skojarzenie. Drugie, to że trzeba będzie jednak schodzić jak najszybciej. Póki coś widać. Aczkolwiek gdzieś w zakamarkach umysłu dociera do mnie jakaś niezobowiązująca myśl, że to co będziemy widzieć przy tym zejściu pewnie do przyjemnych widoczków należeć nie będzie.
Ostatnie dopakowanie plecaków i ruszamy. Wychodzimy po raz ostatni ze schronu i zaskoczenie. Wprawdzie chmury nie zniknęły, ale widoczność się w międzyczasie poprawiła i przestał pruszyć śnieg. Przed nami otwiera się widok na dolinę. Po raz pierwszy z tego miejsca. Przeciwległe masywy górskie skąpane w mgłach wynurzają się z gęstego morza chmur niczym gigantyczne potwory wystawiające swe głowy. Powierzchnia jezior jest niewidoczna, zasłania je falująca biała powierzchnia. Chwilę patrzymy na ten urzekający widok, ale w końcu ruszamy. Niepewność powrotu jeszcze wciąż w nas trwa.
Na szczęście ścieżka jest widoczna. Docieramy do pierwszej stromizny. Sypki śnieg, wystające kamienie i skały, miejscami traumatyczna ekspozycja. Raz czy drugi ślizgamy się w tej białej kupie rozpaczliwie przytrzymując się czego się tylko da. I czym się da. Przypominam sobie moje podejście z przed kilku dni i mój podziw dla samego siebie wzrasta. Tylko jeszcze nie mogę się zdecydować czy to podziw dla odwagi czy głupoty.
Chwilę niżej jest łatwiej, ale za moment kolejna trudność – kilkunastometrowy trawers stromego żlebu. Wszędzie leżą mniejsze i większe bryły śniegu. Niektóre wielkością przypominają lodówkę. Co kawałek ślad po lawinisku. Spoglądam w prawo, ale widok nie nastraja żadnym optymizmem. Strome zbocze ginie gdzieś w głębi mgły. Obracam się do dziewczyn i zaznaczam że tędy przechodzimy pojedynczo. Z lekką obawą stawiam kroki, ale ślady z naszego podejścia są wciąż widoczne. Koniec trawersu. Wydeptana ścieżka zaczyna odrobinę zygzakować. Widocznie w tym miejscu musiałem nocą szukać drogi. Idąc za zygzakami zbliżam się niebezpiecznie do urwiska. Gdybym chciał dalej iść dokładnie po śladach, musiałbym podejść prawie na jego skraj. Niecały metr dalej zieje pustka. Przypominam sobie panujące tutaj dwa dni wcześniej warunki, i strach zabarwia moje wspomnienia. Chyba faktycznie dobrze się wówczas stało że widoczność miałem ograniczoną do zaledwie kilku metrów.
Delikatnie wracam na najbezpieczniejszą linie zejścia. Spotykam słupki z repsznurem, które ostatnim razem spożytkowaliśmy jako ferraty. Tym razem już nie usiłuję tego powtarzać, gdyż zestaw ten jest umieszczony w stanowczo za bardzo bliskiej odległości od krawędzi urwiska. Patrzę na to chwilę czemu tak, i dociera do mnie porażająca prawda. To nie ferrata, to nie punkty asekuracji. To barierka oznaczająca niebezpieczeństwo: lepiej się nie zbliżać, kategorycznie nie przekraczać. Wspomnienia z podejścia znów natrętnie wracają, gdy uznając to za oznaczenie szlaku uparcie trzymaliśmy się tego miejsca. Tylko ciemność i nieznajomość terenu pozwoliła nam dwa dni temu na słodką nieświadomość. Błogosławieni którzy nie wiedzą.
Schodzimy dalej. PaniX uparcie stara się zygzakować żeby lawiny nie spowodować. Mnie się nie chce. Wolę iść śladami. Trochę stromo, ale śnieg w miarę dobry, więc wystarczy być czujnym. W pewnym momencie słyszę krzyk. Odwracam się błyskawicznie za siebie, ale na szczęście obie dziewczyny stoją pewnie. Między nimi natomiast jakiś mały przedmiot ześlizguje się w dół zbocza szybko nabierając prędkości. Gdy przelatuje koło mnie poznaję kształt rękawiczki. Z niepokojem obserwujemy jej zjazd, zdając sobie sprawę że kierunek tego zjazdu zupełnie nie pokrywa się z planowanym kierunkiem naszego zejścia. Rękawiczka wciąż zjeżdża. Niżej widzę niewielkie wypłaszczenie, ale zaraz za nim jest znów ostry spad w dół. Modlę się w duchu aby się zatrzymała bo jeśli nie, to PaniY będzie musiała postawić na niej krzyżyk.
Ruszam nieśpiesznie w kierunku lotu rękawiczki. Nieśpiesznie, bo i tak nie mam żadnych szans na jej dogonienie, a dodatkowo nie chcę być następnym który poleci. Nie widzę przedmiotu, ale ślad lotu jest wyraźny. Schodzę kilkadziesiąt metrów i dostrzegam coś czarnego w śniegu. Po kolejnych kilkunastu metrach nie mam już wątpliwości. To ona. Uśmiech szczęścia był dla nas łaskawy. Kilka metrów dalej zaczyna się ponownie stromizna, i tylko chwilowy kaprys lodu pozwolił na zatrzymanie i odzyskanie łapawicy.
Idziemy dalej. W pewnym momencie wchodzimy w mgłę, ale jesteśmy już na ścieżce poza zasięgiem śniegu, więc nie grozi nam zgubienie drogi. Ku naszemu niepomiernemu zdziwieniu poziom chmur wciąż regularnie się obniża. Po chwili mgła opada jeszcze niżej, i widoczność się ponownie poprawia. Widać nawet powierzchnię wyższego jeziora. Teraz przechodzimy odcinek z lodem. Lód na ścieżce jest nadal, więc raków nie zdejmujemy. Trochę to męczące, ale stromizna jest tu cały czas. Nareszcie ostatni odcinek, lodowe schody i zapora. Mijamy robotników. Uśmiechamy się na widok ich min, jakie robią gdy widzą naszą trójkę. Docieramy do schronu. Nic się tu nie zmieniło.
Resztę dnia spędzamy na łażeniu po okolicach i foceniu, a dziewczyny dodatkowo na poważnym uszczuplaniu swoich zapasów żywnościowych. Wieczorem dobijają do nas dwaj Czesi. Okazuje się ze przybywają tu na jutrzejszy wschód słońca, i chcą zostać na noc. Nie ma sprawy, schron jest duży. Mieścimy się bez problemu. Tuż przed kolacją (nie wiem czy to najtrafniejsze określenie, bo dziewczyny jadły non stop coś, i tak już od jakiś 4 godzin) ustalamy jeszcze plan na dzień następny i pakujemy się do śpiworów. Sen nadchodzi wolno, bo upał w pokoju jest niemiłosierny. W końcu jednak zmęczenie bierze górę. Zasypiam...

cdn...

_________________
Czasem wystarczy przestać pragnąć jakiegoś marzenia, aby sprawić żeby się ono spełniło...


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
 Tytuł:
PostNapisane: Pn gru 22, 2008 2:41 pm 
Stracony
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Śr sie 13, 2008 12:24 am
Posty: 6022
Lokalizacja: Centrum Dowodzenia Wszechświatem (Wro)
mpik napisał(a):
Zasypiam...

wstawaj i pisz dalej :mrgreen:

_________________
ಠ_ಠ Innego końca świata nie będzie. Obrazek


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
 Tytuł:
PostNapisane: N lut 08, 2009 7:59 pm 
Uzależniony ;-)
Avatar użytkownika

Dołączył(a): N lut 17, 2008 11:12 pm
Posty: 1357
Lokalizacja: NewSączCity
dzień 4

Godzina 4. Pobudka. Dość wcześnie jak na nasze dotychczasowe przyzwyczajenia, ale dziś mamy plan w końcu coś zdobyć. Tzn. zdobyć w formie dotarcia do zaplanowanego celu. Dyskusja, co przy naszych osiągach uda się nam zrobić, nie trwa długo. Mamy jeszcze w okolicy tylko dwa znakowane szlaki, z czego jeden po lodowcu. Los pada więc na ten drugi. Ot, taki sobie trzytysięcznik. Niby nic wielkiego, ale my już wiemy że na trzytysięczniki nie wchodzi się ot, tak sobie. I przy tym tysiącu metrów podejścia w pionie będziemy musieli się troszkę namęczyć. I nawet nam do głowy wówczas nie przyszło jak bardzo.
Ze schronu wychodzimy kilka minut po wpół do szóstej. Dziewczyny chwilę wcześniej, ale ja w ciemnościach mam odrobinę problemów z właściwym zapakowaniem się. Szybko je doganiam jeszcze na zaporze. Za asfaltem zaczynamy podchodzić do góry. Pierwszy odcinek to kilkusetmetrowej długości trawers zbocza spadającego z głównego masywu leżącego wokół doliny. Spod schronu wyglądał na czysty. No prawie czysty, bo dnia poprzedniego widzieliśmy kilka niewielkich jęzorów polawinowych przecinających ścieżkę. W rzeczywistości te malutkie białe linie mają kilka, czasem kilkanaście metrów szerokości. Na trzecim czy czwartym z kolei zatrzymuje nas. Jest stromo, ślisko i nie widać co dalej. Nie mam źródła światła więc wierzę na słowo. Podejmujemy decyzję że czekamy do świtu. Więc siadamy i czekamy. Nasz zapas czasu z wczesnego wstawania szybko trwonimy do zera.
Robi się jaśniej i powoli zaczyna być coś widać. Ruszamy więc dalej. Przechodzimy obok wielkich głazów i zielonych traw. Mijamy także jeden gigantyczny polodowcowy żleb. Obecnie koniec lodowca szczerzy swój blask dobrych kilkaset metrów wyżej, ale kiedyś jego jęzor musiał tutaj dosięgać. Widać to po wielkich, wyszlifowanych do gładkości głazach porozmieszczanych w tej dolinie w przemyślnym bałaganie. Z bliska wygląda to na chaos, ale z góry wiemy że jest to logiczny układ. Aż czuje się tą potęgę. Dochodzimy do końca trawersu. Od tego momentu ścieżka zaczyna ostro piąć się w górę, początkowo prosto, ale szybko przechodząc w zygzaki.
Lawirujemy pośród zielonych łąk, i rudawo zimnych kamieni. Tempo mamy spokojne, więc momentami idę na wprost. Nie zyskuje przez to zbyt dużo czasu, ale przynajmniej czuję zmęczenie i ból. Czuję tą Górę. Wkrótce zieleń powoli odchodzi w zapomnienie, a jej miejsce zajmuje brunatny odcień skał. Chropowatych i kruchych. A także, o zgrozo, biel śniegu. Tu, zbocze którym podchodzimy zaczyna robić się bardzo strome, i ścieżka jest wykuta w skale. Śnieg, który jeszcze kilka dni temu otulał to zbocze, stopniał i zsunął się na stromiźnie w dół. Ale linia ścieżki jest bardziej płaska, co sprawia że na niej śniegu jest jeszcze pod dostatkiem. Obok ścieżki jest wprawdzie lina od ferraty, ale w większości miejsc albo kryje się pod warstwą śniegu, albo jest mocno zniszczona.
Odrobinę nas to spowalnia. W co trudniejszych miejscach wyrąbuje stopnie czekanem. Jest ciepło, wraz z wysokością widoki wkoło zapierają dech w piersi. Jesienne barwy dolin niesamowicie współgrają z ośnieżonymi szczytami i polami lodowymi. Podziwiając urokliwość tego szlaku docieramy wreszcie do naszego zamierzonego szczytu. Kika metrów przed wierzchołkiem ferrata się kończy, a podejście na sam pik uniemożliwia płat nieprzyjemnego śniegu. Ruszam więc bokiem. Krucho, ślisko i dość przepaściście, ale docieram w jednym kawałku pod tabliczkę. Nie oglądając się na dziewczyny, ruszam kawałek dalej, w poszukiwaniu lepszego miejsca na odpoczynek. Chwilę później słyszę wołanie. Obracam się i widzę że PaniX macha na mnie ręką.
Odpowiadam „zaraz” i próbuję się obrócić, ale natarczywy głos dochodzi do mnie ponownie. Wracam kilka metrów i podchodzę do dziewczyn. Krótka rozmowa i wszystko jasne. Mamy kolejny problem. Na ostatnim podejściu PaniY miała drobny poślizg na kamieniach, i panika przejęła nad nią kontrolę. Drżenie na całym ciele i niema prośba w jej oczach o pomoc są aż nadto wyraźne. Próbujemy ją uspokoić, ale na nic się to zdaje. Strach złapał Ją w swoje pazury dużo mocniej, niż się nam początkowo wydawało. Nie jest dobrze. Stromy, kruchy kawałek skały, z każdej strony przepaść, a dziewczyna boi się ruszyć, a co dopiero mówić o zejściu. Proponujemy żeby odpoczęła, ale ona powtarza tylko że chce wracać. Do lin. Do ferraty. Wpiąć się. Asekuracja...
Nie mamy więc wyjścia, sprowadzamy ją. Odległość jaką mieliśmy wówczas do przejścia, wynosiła jakieś kilkanaście metrów, i w normalnych warunkach myślę że można by to było przejść w kilkanaście sekund. I to można bez użycia rąk. Ale wtedy warunki psychiczne nie były w porządku. Były to jedne z najtrudniejszych chwil tej wyprawy, a może nawet mojego całego dotychczasowego łażenia po Górach.
Zajmuje nam to godzinę czasu. Ponad godzinę. Ale była to godzina tak pracowita, tak ważna dla każdego z nas, że choć każda mijająca sekunda wypaliła w mojej pamięci swoją cząstkę, to jednak te sześćdziesiąt minut jako całość przeleciało mi prawie niezauważenie. Wydaje mi się że dopiero uspokajamy PaniąY, a chwilę później już bezpiecznie przypinała się do liny. Ale bezstronny miernik czasu – mój zegarek – pokazał prawdę.
Nie czekamy na dole, nie zatrzymujemy się. Dziewczyny schodzą jak najszybciej w dół, ja jeszcze zbieram rzeczy z okolic szczytu, i również zaczynam schodzić. Na zakończenie rzucam jeszcze tylko jedno tęskne spojrzenie na okoliczny wierzchołek, i prowadzącą na niego wąską grań, ale wiem ze ona już nie dziś dla mnie. Jej ostre najeżone skałki muszą zaczekać na następny raz. Bez cienia żalu, ale z mocnym postanowieniem powrotu, ruszam w dół. Zejście jest dużo łatwiejsze. Chociaż czasowo nie aż tak różne jak podejście, by się było czym chwalić. Do schronu docieramy po zachodzie słońca. Pakujemy się, jemy ostatnią kolację i przygotowujemy do powrotu. Zastanawiamy się jeszcze jakiś czas nad dniem jutrzejszym, ale ostatecznie odpuszczamy. Jutro do domku. Przed snem jeszcze mycie oraz wspomnienia dzisiejszego dnia i całego wyjazdu.
Wchodzę do śpiworka i zasypiam.

dzień 5

Wstaje wypoczęty. Martwimy się tylko czy uda się nam kogoś złapać w dół. Nie chce się nam drałować te kilkanaście kilometrów asfaltem w dół, więc decydujemy że spróbujemy dorwać jakiegoś gościa z autem. Najlepiej terenowym. Spakowani czekamy na rozwidleniu niecały kwadrans. Wreszcie trafia się. Podwozi nas prawie pod nasze autko pozostawione na parkingu kilka dni wcześniej. Tu znów mgła i kiepska widoczność. Ale my mając w pamięci wspomnienia ostatnich dni, nie martwimy się tym. Podczas gdy próbujemy upchnąć nasze graty w megance, co chwila podjeżdżają śmieszni goście pięknymi samochodami. Wysiadają i biegając po zamglonym parkingu pstrykają fotki okolicom. Patrzymy na nich jak na wariatów, ale nic nie mówimy. Uśmiechamy się tylko do siebie, i odwracamy wzrok w kierunku wylotu doliny.
Tam, za zakrętem, gdzie jeszcze kilkanaście godzin temu walczyliśmy z żywiołami Gór i pokonywaliśmy własne słabostki, teraz roztacza się tylko szum wiatru. A wszystko to zasłonięte mglistą zasłoną, szepta nam na koniec swoje pożegnanie. Odjeżdżamy, pozostawiając parking opustoszały. Czternaście godzin później wchodzę do swojego domu, lecz wypalone w mej pamięci alpejskie obrazy wspomnień, ciągle i ciągle urzekają mnie swą wyjątkowością. Tak różną, od zwykłej codzienności...


KONIEC

-------------

_________________
Czasem wystarczy przestać pragnąć jakiegoś marzenia, aby sprawić żeby się ono spełniło...


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
 Tytuł:
PostNapisane: Śr lut 11, 2009 6:34 pm 
Stracony
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Śr sie 13, 2008 12:24 am
Posty: 6022
Lokalizacja: Centrum Dowodzenia Wszechświatem (Wro)
:brawo:
kolorystyka relacji jak zawsze u Ciebie bardzo dopracowana. podoba mi się i pejzaż schowany w literach, i opis napięcia ze sprowadzaniem.
tak sobie myślę, że gdybym studiowała jakąś reżyserię czy inne operatorstwo, to całość tej relacji nadawałaby się do realizacji etiudy. takiej bez dialogów, ewentualnie z podkładem muzycznym.

_________________
ಠ_ಠ Innego końca świata nie będzie. Obrazek


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
 Tytuł:
PostNapisane: Cz lut 12, 2009 2:16 pm 
Stracony
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Wt lip 17, 2007 7:57 pm
Posty: 3449
Lokalizacja: Tczew
mpik - piękny opis, super się czytało! 8)

_________________
Mądry wycof nigdy nie przynosi ujmy


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 36 ]  Przejdź na stronę Poprzednia strona  1, 2

Strefa czasowa: UTC + 1


Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Bing [Bot] i 3 gości


Nie możesz rozpoczynać nowych wątków
Nie możesz odpowiadać w wątkach
Nie możesz edytować swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów

Szukaj:
Skocz do:  
POWERED_BY
Polityka prywatności i ciasteczka
Przyjazne użytkownikom polskie wsparcie phpBB3 - phpBB3.PL