Każdy mój wyjazd w góry to złe dobrego początki. Wyjazd poprzedzony był morderczym tyraniem pracowniczo- sesjowym. Na ostatni egzamin jadę z wielkim plecakiem po dwóch godzinach snu. Gdy dostaję kartkę z pytaniami resetuje mi się mózg i czuję się tak, jakbym pierwszy raz na oczy widziała wszystkie zagadnienia. Poprawka za tydzień, więc albo jadę albo wracam i siadam do książek. Podejmuję walkę i potem dwie godziny czekania na wyrok. Wszystko układa się pomyślnie i ruszam na Kaliską, cudem zdążając na pociąg. Miejsca jest dużo, co nie znaczy że nieliczne towarzystwo da mi chociaż na chwilę usnąć. Całą noc spędzam w pozycji embrionalnej i nie wiem, czy śpię czy tylko mam zamknięte oczy. Gdy około czwartej zapadam w głęboki sen, jakaś dziewczyna zaczyna mnie szarpać i pytać o godzinę...
Na miejscu okazuje się, że na busa muszę czekać półtorej godziny, a potem czeka mnie przeprawa do schroniska w Chochołowskiej. Człapię tak ponad dwie godziny, czasem świat mi wiruje, czasem krwią z nosa znaczę teren a plecak wydaje się niemiłosiernie ciężki. Oprócz mnie idzie jeszcze dwóch narciarzy i aby nie myśleć o zmęczeniu stawiam sobie ambitny cel wyprzedzenia ich. Trochę się ścigamy, ale w końcu odpuszczają. Docieram na miejsce i czuję, że nie dam rady nigdzie więcej dzisiaj iść. Idę po kawę i miła pani widząc jak bardzo jestem zmęczona funduje mi taką siekierę, że nie da się zatopić w niej łyżeczki, by zwały kawy nie wysypywały się z kubka
Po takiej dawce stwierdzam, że przejdę się tylko trochę, bo pogoda nie jest najlepsza. Ruszam w kierunku Grzesia z zamiarem dotarcia chociaż do granicy lasu. Idzie się bardzo dobrze, szlak jest przedeptany. Buty sprawują się dobrze i nie ślizgają się w oblodzonych miejscach, czego najbardziej się bałam. Na przełęczy trochę się bawię i próbuję robić różne śnieżne rzeczy, tarzam w śniegu, sprawdzam jak się hamuje, jak się robi dupozjazdy. Po chwili pojawiają się narciarze więc statecznym krokiem jak gdyby nigdy nic udaję się wyżej. Na szczycie wieje i mało co widać, ale robię sobie obowiązkową fotę. Jak na pierwszy dzień i pierwszą zimową wędrówkę to dla mnie bardzo dużo.
Niedziela wita mnie niebieskim niebem i pięknymi widokami. To właśnie dzisiaj według planu miałam realizować wczorajszy cel, więc zrobiłam powtórkę z rozrywki wydłużając trasę. Na Grzesiu zaczyna porządnie wiać i zbierają się chmury, po chwili dociera jakaś para i ruszamy razem przed siebie. Zastanawiam się, czy nie powinnam wrócić, bo miejscami wydeptana ścieżka jest bardzo oblodzona a wiatr coraz silniejszy, tak że miejscami trzeba walczyć, żeby nie pojechać. Podczas popasu w osłoniętym miejscu mijają nas ludzie z rakami na plecakach, to nas uspakaja i brniemy za nimi. Z efektem jokera na twarzy
(połowa twarzy od zawietrznej wykrzywiona grymasem bólu, a druga z zamrożonym uśmiechem) docieramy prawie pod Rakoń. Spotkana para rusza dalej, a ja chwilę walczę z myślami i zaczynam wracać. Nie widać moich śladów sprzed kilku minut. Nagle silny podmuch wiatru rzuca mną o glebę i nie mam już wątpliwości, że to była dobra decyzja. Patrzę w miejsce, gdzie przed chwilą stała ta para i widzę, jak wielka kurzawa przewala się przez szczyt. Na chwilę przestaje wiać i widzę jak stylem liszki schodzą z Rakonia- pełzną lub czworakują. Powrót bez sensacji, w głowie układam słowa piosenki: „trzeba wiedzieć kiedy z Rakonia zejść niezasypanym… wśród tandety lśniąc jak diament”
:D:D:D:D
Podczas kolacji poznaję fajną ekipę z Warszawy. Sławek i Karolina weszli tego dnia na Wołowiec, mówili że to była wietrzna tragedia, ale przed nimi wszedł jeden koleś w adidasach zanim zaczęło porządnie wiać. Drugi dobrze wyekwipowany nie miał tego szczęścia i noc spędził blisko szczytu w śnieżnej jamie. Dopiero po 7 rano mogli po niego polecieć, bo całą noc wiał halny. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło.
Gdy trwała akcja ratunkowa objuczona ciężkim plecakiem ruszyłam w kierunku Przełęczy Iwaniackiej, by dostać się do schroniska Ornak. Szlak był zasypany do samej przełęczy, miejscami tylko widoczne były ślady. Na polanie przed rozwidleniem szlaków zapadałam się po pas, doświadczenie super i czułam że coraz bardziej mi się podoba takie zimowe chodzenie. Na bardziej stromych podejściach plecak dodawał mi +10 do czepności
Na przełęczy krótka sesja zdjęciowa i herbata z wczorajszymi hardkorowcami, którzy mnie doganiają. Od strony Kościeliskiej przetarty szlak i pojawiają się widoki.
Po spokojnej i wyciszającej Chochołowskiej schronisko Ornak to morze ludzi, z przewagą rozdartych feriowiczów- konsumentów. Ruch jak na Marszałkowskiej i wszechobecna masakra, więc decyduję się opuścić to miejsce do zachodu na rzecz pikniku nad Stawem Smreczyńskim. Konsumuję i czekam, a czekanie zostaje nagrodzone. Na noc zostaje aż 6 osób, tekst wieczoru: to jest pokój czy pieczara Szatana?
CDN