A teraz dalej o Broad Peaku. Ponieważ robimy monografię forumową ,poniżej zamieszczam relację Piotra Morawskiego.
Tutaj jest opisana kwestia śmierci Austriaka ( w poprzednich relacjach byl wzmiankowany ,że znoszono go )
Noc ciepła i przyjemna. Wystrzeliliśmy do góry jak rakiety. Równo ze świtaniem. Na wysokości 7500 ktoś postawił obóz IV. Do przełęczy jeszcze daleko... Dopiero po 5 godzinach od bazy ostrego marszu wychodzę na przełęcz. Staję jak wryty. Siedzi przede mną jakiś człowiek. Dopiero po chwili dociera do mnie przedwczorajsza rozmowa z Argentyńczykami: dwóch Austriaków miało nocować na grani. Zaraz, a gdzie ten drugi? Dociera do mnie Piotr i Peter. Dla Piotra czwarta wyprawa na Broad Peak i czwarty raz coś się dzieje. Na szczęście sprowadzić Austriaka może tylko jedna osoba.
Schodzę na dół razem z ledwie przytomnym Seppem (bo tak ów Austriak się nazywa). Zaczyna się upał, a ja w kombinezonie puchowym. Wleczemy się krok za krokiem, związani liną na krótko. W stromych odcinkach opuszczam go na linie. Niewiele umie po angielsku, zatem niewiele gadamy. Czasem tylko podczas postoju jęczy coś po niemiecku i często powtarza imię Marcus. Z dołu podchodzi do nas hiszpański lekarz i aplikuje Austriakowi końską dawkę Dexametazonu. Przez chwilę Sepp siedzi ze zwieszoną głową. Źle by było, jakby facet umarł nam teraz. Nagle Sepp podnosi głowę i na jego usta wypełza niepewny uśmiech. Godzina mija za godziną.
Udało się dotrzeć do obozu III. Austriak nieprzytomny, widać że Dexametazon pomógł mu przebierać nogami. Piotr z Peterem wracają dopiero pod wieczór. Z jednej strony szczęśliwi, z drugiej smutni.
Nie wyłaczyłem budzika, który zaczął piszczeć o drugiej. Gotuję wodę na herbatę i jakiegoś liofa. Brzuch mi się znowu buntuje, bolą nogi i jestem zmęczony. Od trzech dni ciągle w akcji i niewyspany. Może jednak przewrócić się na drugi bok i zasnąć?
Jest piękna, gwiaździsta noc. Zapalam czołówkę i wpatrzony w skrzący się w jej świetle śnieg zaczynam mozolne podchodzenie długim polem śnieżnym kluczącym pomiędzy serakami. Za sobą widzę światła czołówek. To Słowacy wyruszyli kwadrans po mnie. Także do ataku szczytowego.
Przed oczami mam Marcusa, którego widziałem na zdjęciach Petera. Był liderem austriackiej wyprawy. Już w bazie zorientowali się, że nie jest z nim dobrze i chcieli by wracał. Ale on się uparł. Spędzili z Sebbem dwa biwaki na grani. Weszli na główny wierzchołek. Podczas zejścia, kilkaset metrów pod szczytem, Marcus nagle zasłabł. Padł na kolana, zaczął się czołgać i w końcu ustał. Sebb zostawił go już martwego i kompletnie załamany zszedł na przełęcz. Chłopcy zastali Marcusa leżącego na boku, ze spokojną twarzą. Odciągnęli go kilkadziesiąt metrów od "ścieżki" na szczyt, owinęli głowę workiem i kamieniami. Nad takim prowizorycznym grobem odmówili modlitwę...
Śnieg nie zdążył w nocy zamarznąć. Krok do góry i obsunięcie. Kolejny krok i jestem prawie w tym samym miejscu. Zaciskam zęby i brodzę w nieprzyjaznej białej brei. Przełęcz jest tak samo daleko jak była. Słońce wschodzi coraz wyżej. Pode mną obóz trzeci, lodowce Savoia, Goldwin Austen, Baltoro i morze gór. Daleko trójkątny szczyt Masherbruma, a w tle masyw Nangi Parbat.
Krótkie spojrzenie na zegarek. Jest jeszcze przed 9-tą! Nigdzie nie widzę Słowaków. Przede mną piętrzy się stromymi skałami grań szczytowa. Zostawiam na przełęczy wodę na zejście, jakiś baton, kilka zbędnych rzeczy i idę dalej bez odpoczynku. Teraz już wiem, że dojdę. Podejście, zejście, podejście, zejście. I tak w kółko. Na lewo tybetańskie szczyty, na prawo znajome morze gór. Mijają ze dwie godziny. Gdzieś tutaj powinien być Rocky Summit. W końcu ukazuje się znajomy ze zdjęć widok - długa grań zakończona przewieszonym serakiem. Główny wierzchołek. Od strony Tybetu ściana Broad Peaku wygląda imponująco. Pionowa, obwieszona lodowymi soplami, śnieżnymi kuluarami i serakami. Niewiarygodne. Skończyło się ciągłe podchodzenie i schodzenie. Idę skalną granią wznoszącą się delikatnie do góry.
Mijam Marcusa. Leży bokiem, jakby zdrzemnął się na chwilę przy drodze. Wychodzę ze skał i po śniegu wchodzę na wierzchołek. Trochę niepewnie, bo przewieszony serak, po którym stąpam, nie budzi zaufania. Ostrożnie wyglądam na stronę Tybetu. Prawie koło mnie ostre sylwetki Gasherbrumów. Odwracam się, by spojrzeć na wszędobylską sylwetkę K2.
Jeszcze przed południem zaczynam zejście.
Zmęczenie zaczyna mnie powoli dopadać. Bolą łydki przy każdym kroku. Chcę być jak najszybciej na przełęczy, ale nie mogę zmusić nóg do szybszej pracy. Czas zaczyna płynąć wolniej. Grań nieubłaganie zatrzymuje, wije się w nieskończoność, zniechęca. Schodzę coraz wolniej. Przysiadam przy namiotach czwórki na 7500, słońce znowu grzeje niemiłosiernie. Zwieszam głowę między ramionami i tępo patrzę w śnieg. Nawet nie zauważam, kiedy zasypiam.
Podrywam głowę przerażony. Znowu spojrzenie na zegarek. Uf, spałem tylko pół godziny. Wstaję na zmęczone nogi i schodzę dalej. Przysiadam, co kilka, kilkanaście kroków. Nie mam gdzie się spieszyć, jeszcze całe popołudnie przede mną.
I zdjęcie samego szczytu ;