dzień 4
Godzina 4. Pobudka. Dość wcześnie jak na nasze dotychczasowe przyzwyczajenia, ale dziś mamy plan w końcu coś zdobyć. Tzn. zdobyć w formie dotarcia do zaplanowanego celu. Dyskusja, co przy naszych osiągach uda się nam zrobić, nie trwa długo. Mamy jeszcze w okolicy tylko dwa znakowane szlaki, z czego jeden po lodowcu. Los pada więc na ten drugi. Ot, taki sobie trzytysięcznik. Niby nic wielkiego, ale my już wiemy że na trzytysięczniki nie wchodzi się ot, tak sobie. I przy tym tysiącu metrów podejścia w pionie będziemy musieli się troszkę namęczyć. I nawet nam do głowy wówczas nie przyszło jak bardzo.
Ze schronu wychodzimy kilka minut po wpół do szóstej. Dziewczyny chwilę wcześniej, ale ja w ciemnościach mam odrobinę problemów z właściwym zapakowaniem się. Szybko je doganiam jeszcze na zaporze. Za asfaltem zaczynamy podchodzić do góry. Pierwszy odcinek to kilkusetmetrowej długości trawers zbocza spadającego z głównego masywu leżącego wokół doliny. Spod schronu wyglądał na czysty. No prawie czysty, bo dnia poprzedniego widzieliśmy kilka niewielkich jęzorów polawinowych przecinających ścieżkę. W rzeczywistości te malutkie białe linie mają kilka, czasem kilkanaście metrów szerokości. Na trzecim czy czwartym z kolei zatrzymuje nas. Jest stromo, ślisko i nie widać co dalej. Nie mam źródła światła więc wierzę na słowo. Podejmujemy decyzję że czekamy do świtu. Więc siadamy i czekamy. Nasz zapas czasu z wczesnego wstawania szybko trwonimy do zera.
Robi się jaśniej i powoli zaczyna być coś widać. Ruszamy więc dalej. Przechodzimy obok wielkich głazów i zielonych traw. Mijamy także jeden gigantyczny polodowcowy żleb. Obecnie koniec lodowca szczerzy swój blask dobrych kilkaset metrów wyżej, ale kiedyś jego jęzor musiał tutaj dosięgać. Widać to po wielkich, wyszlifowanych do gładkości głazach porozmieszczanych w tej dolinie w przemyślnym bałaganie. Z bliska wygląda to na chaos, ale z góry wiemy że jest to logiczny układ. Aż czuje się tą potęgę. Dochodzimy do końca trawersu. Od tego momentu ścieżka zaczyna ostro piąć się w górę, początkowo prosto, ale szybko przechodząc w zygzaki.
Lawirujemy pośród zielonych łąk, i rudawo zimnych kamieni. Tempo mamy spokojne, więc momentami idę na wprost. Nie zyskuje przez to zbyt dużo czasu, ale przynajmniej czuję zmęczenie i ból. Czuję tą Górę. Wkrótce zieleń powoli odchodzi w zapomnienie, a jej miejsce zajmuje brunatny odcień skał. Chropowatych i kruchych. A także, o zgrozo, biel śniegu. Tu, zbocze którym podchodzimy zaczyna robić się bardzo strome, i ścieżka jest wykuta w skale. Śnieg, który jeszcze kilka dni temu otulał to zbocze, stopniał i zsunął się na stromiźnie w dół. Ale linia ścieżki jest bardziej płaska, co sprawia że na niej śniegu jest jeszcze pod dostatkiem. Obok ścieżki jest wprawdzie lina od ferraty, ale w większości miejsc albo kryje się pod warstwą śniegu, albo jest mocno zniszczona.
Odrobinę nas to spowalnia. W co trudniejszych miejscach wyrąbuje stopnie czekanem. Jest ciepło, wraz z wysokością widoki wkoło zapierają dech w piersi. Jesienne barwy dolin niesamowicie współgrają z ośnieżonymi szczytami i polami lodowymi. Podziwiając urokliwość tego szlaku docieramy wreszcie do naszego zamierzonego szczytu. Kika metrów przed wierzchołkiem ferrata się kończy, a podejście na sam pik uniemożliwia płat nieprzyjemnego śniegu. Ruszam więc bokiem. Krucho, ślisko i dość przepaściście, ale docieram w jednym kawałku pod tabliczkę. Nie oglądając się na dziewczyny, ruszam kawałek dalej, w poszukiwaniu lepszego miejsca na odpoczynek. Chwilę później słyszę wołanie. Obracam się i widzę że PaniX macha na mnie ręką.
Odpowiadam „zaraz” i próbuję się obrócić, ale natarczywy głos dochodzi do mnie ponownie. Wracam kilka metrów i podchodzę do dziewczyn. Krótka rozmowa i wszystko jasne. Mamy kolejny problem. Na ostatnim podejściu PaniY miała drobny poślizg na kamieniach, i panika przejęła nad nią kontrolę. Drżenie na całym ciele i niema prośba w jej oczach o pomoc są aż nadto wyraźne. Próbujemy ją uspokoić, ale na nic się to zdaje. Strach złapał Ją w swoje pazury dużo mocniej, niż się nam początkowo wydawało. Nie jest dobrze. Stromy, kruchy kawałek skały, z każdej strony przepaść, a dziewczyna boi się ruszyć, a co dopiero mówić o zejściu. Proponujemy żeby odpoczęła, ale ona powtarza tylko że chce wracać. Do lin. Do ferraty. Wpiąć się. Asekuracja...
Nie mamy więc wyjścia, sprowadzamy ją. Odległość jaką mieliśmy wówczas do przejścia, wynosiła jakieś kilkanaście metrów, i w normalnych warunkach myślę że można by to było przejść w kilkanaście sekund. I to można bez użycia rąk. Ale wtedy warunki psychiczne nie były w porządku. Były to jedne z najtrudniejszych chwil tej wyprawy, a może nawet mojego całego dotychczasowego łażenia po Górach.
Zajmuje nam to godzinę czasu. Ponad godzinę. Ale była to godzina tak pracowita, tak ważna dla każdego z nas, że choć każda mijająca sekunda wypaliła w mojej pamięci swoją cząstkę, to jednak te sześćdziesiąt minut jako całość przeleciało mi prawie niezauważenie. Wydaje mi się że dopiero uspokajamy PaniąY, a chwilę później już bezpiecznie przypinała się do liny. Ale bezstronny miernik czasu – mój zegarek – pokazał prawdę.
Nie czekamy na dole, nie zatrzymujemy się. Dziewczyny schodzą jak najszybciej w dół, ja jeszcze zbieram rzeczy z okolic szczytu, i również zaczynam schodzić. Na zakończenie rzucam jeszcze tylko jedno tęskne spojrzenie na okoliczny wierzchołek, i prowadzącą na niego wąską grań, ale wiem ze ona już nie dziś dla mnie. Jej ostre najeżone skałki muszą zaczekać na następny raz. Bez cienia żalu, ale z mocnym postanowieniem powrotu, ruszam w dół. Zejście jest dużo łatwiejsze. Chociaż czasowo nie aż tak różne jak podejście, by się było czym chwalić. Do schronu docieramy po zachodzie słońca. Pakujemy się, jemy ostatnią kolację i przygotowujemy do powrotu. Zastanawiamy się jeszcze jakiś czas nad dniem jutrzejszym, ale ostatecznie odpuszczamy. Jutro do domku. Przed snem jeszcze mycie oraz wspomnienia dzisiejszego dnia i całego wyjazdu.
Wchodzę do śpiworka i zasypiam.
dzień 5
Wstaje wypoczęty. Martwimy się tylko czy uda się nam kogoś złapać w dół. Nie chce się nam drałować te kilkanaście kilometrów asfaltem w dół, więc decydujemy że spróbujemy dorwać jakiegoś gościa z autem. Najlepiej terenowym. Spakowani czekamy na rozwidleniu niecały kwadrans. Wreszcie trafia się. Podwozi nas prawie pod nasze autko pozostawione na parkingu kilka dni wcześniej. Tu znów mgła i kiepska widoczność. Ale my mając w pamięci wspomnienia ostatnich dni, nie martwimy się tym. Podczas gdy próbujemy upchnąć nasze graty w megance, co chwila podjeżdżają śmieszni goście pięknymi samochodami. Wysiadają i biegając po zamglonym parkingu pstrykają fotki okolicom. Patrzymy na nich jak na wariatów, ale nic nie mówimy. Uśmiechamy się tylko do siebie, i odwracamy wzrok w kierunku wylotu doliny.
Tam, za zakrętem, gdzie jeszcze kilkanaście godzin temu walczyliśmy z żywiołami Gór i pokonywaliśmy własne słabostki, teraz roztacza się tylko szum wiatru. A wszystko to zasłonięte mglistą zasłoną, szepta nam na koniec swoje pożegnanie. Odjeżdżamy, pozostawiając parking opustoszały. Czternaście godzin później wchodzę do swojego domu, lecz wypalone w mej pamięci alpejskie obrazy wspomnień, ciągle i ciągle urzekają mnie swą wyjątkowością. Tak różną, od zwykłej codzienności...
KONIEC
-------------
_________________ Czasem wystarczy przestać pragnąć jakiegoś marzenia, aby sprawić żeby się ono spełniło...
|