W sierpniu postanowiliśmy przejść górami z Niemiec do Włoch. Zapomnieliśmy że pomiędzy nimi jest jeszcze Austria.
A tak w skrócie wyglądały 6 dni wędrówki (częściowo trasą E5):
Dzień 1 – rano przyjeżdżamy wiewiórką do Monachium. Zostawiamy ją samą na parkingu i lecimy na pociąg do Obertsdorfu. Tu okazuje się że w Niemczech język niemiecki nie jest zbyt popularny bo gdy Paweł, który się tam wychowywał i język ten zna jakby miał co najmniej dziadka w Wermachcie pytał wybranych ludzi na ulicy jak trafić do dworca to oni uprzejmie odpowiadali po angielsku że przepraszają ale po niemiecku nie mówią. Było to irytujące tym bardziej że do odjazdu zostało kilka minut. Spokój Pawła udzielił się jednak wszystkim i spokojnym opanowanym sprintem dotarliśmy do drzwi wagonu akurat w chwili odjazdu.
Po dotarciu na miejsce ruszamy obładowani z całym dobytkiem w góry. Na noc docieramy do schroniska Kemptner Hutte. Spanie zbyt komfortowe nie było. Wprawdzie w schronisku czysto a niemieccy i austriaccy turyści górscy są bardzo mili i sympatyczni ale… uwielbiają sobie popierdywać. Momentami w pokoju miałem wrażenie że mógłbym te bąki gryźć.
Dzień 2 – Bąki z nocy przyćmiło wyznanie Pawła. Ten przeżył wrażenie najmocniejsze bo gdy rano otworzył oczy zobaczył przed twarzą to co się widzi gdy starszy niemiecki obywatel bez majtek, obrócony tyłem, schyla się i szuka czegoś w plecaku.
Po otrząśnięciu się ruszamy w dalszą drogę, przekraczamy granicę z Austrią zgodnie z planem po całodniowym marszu docieramy do schr. Memminger Hutte. I to było chyba ostatnią rzeczą, jaką udało się nam wykonać zgodnie z planem A. Na kolację zjadamy ‘bergsteiger essen’ i kulturalnie kładziemy się w jadalni pod stołami na karimatach. Nie wiemy jeszcze wtedy jak duży ta kolacja będzie miała wpływ na zdarzenia w dniu następnym..
Dzień 3 – Tego dnia największy hardcore, z jednej strony wpływ długości trasy (w sumie ponad 2,5 tys. m zejścia i ok. 600 m podejścia), z drugiej wpływ posiłku z dnia poprzedniego. Od przebudzenia słyszymy (pół biedy) i czujemy (gorzej) że coś jest nie tak. Jedzonko musi być dosyć popularne bo zauważamy objawy również u innych turystów. Było to tego dnia o tyle niebezpieczne że trasa na dość długim odcinku prowadziła wąską ścieżką ograniczoną ścianą i przepaścią. W jednym z takich miejsc po odpięciu pasa biodrowego, który przez godzinę skutecznie przytrzymywał i kumulował „energię” odegrałem hymn państwa niemieckiego. Rozbawiło nas to tak bardzo że powodowało ciekawość innych turystów, którzy stawali w tej chmurze energii i pytali uśmiechnięci jak to jest że mamy jeszcze siły na takie śmiechy. Po chwili energia docierała do ich komórek nerwowych i kolejno skakali w przepaść.
A dziewczyny szaleją
Po 13 h drogi, wymęczeni docieramy do Larcher Alm. Uroczej chatki w której... zabrakło dla nas miejsc. Paweł uruchamia plan B i płynną niemiecczyzną załatwia, że z pobliskiego miasteczka Wenns przyjeżdża po nas wypasionym autem (w desce wysokościomierz, wykres rzeźby terenu i inne) starszy pan na emeryturze, który jedynie dla przyjemności i kontaktu z ludźmi prowadzi sobie pensjonat i ma dla nas wolne pokoje. Ot normalne. Prawie jak emeryci w Polsce.
Piwko z pianką, prosto od krowy
Dzień 4 - Dziś mamy zamiar dojść do schroniska Braunschweiger Hutte i tam przenocować. Jednak, jako że nietrzymanie się planu weszło nam w krew, to w schronisku zatrzymaliśmy się tylko na piwo i ruszyliśmy dalej. Po wspięciu się na pobliskie skałki po raz 1 przekraczamy wysokość 3 tys. m. n.p.m. Na parkingu pod lodowcem okazuje się że ostatni autobus już odjechał więc Paweł zwany Mr Plan B załatwia z robotnikami przy wyciągach narciarskich transport i zjeżdżamy do Solden.
Dzień 5 - Udajemy się autobusem do Vent skąd ruszam w górę. Po drodze mijamy drogowskaz „Wildspitze 5-6h”, ech nie raz marzyłem by się wdrapać na drugi szczyt Austrii. No ale przecież trzeba się trzymać planu, który zakładał spędzenie nocy w schronisku Martin-Busch Hutte. No i po paru godzinach docieramy do tego schroniska, wypijamy piwo i… ruszamy dalej – na granicę z Włochami. Docieramy do schroniska Similaun Hutte na wysokości 3015 m n.p.m. Wieczorem podejmuję jeszcze próbę wbiegnięcia na szósty szczyt Austrii - Similaun (3607 m n.p.m.). Zawracam jednak z wysokości 3440 m. Wytłumaczyłem sobie, że bieganie przed zmrokiem po bardzo kruchej i stromej skalnej grani, poruszanie się po lodowcu samemu bez czekana i raków, brak plecaka i jakiegokolwiek sprzętu poza kijkami i czołówką są wystarczającymi powodami żeby sobie wierzchołek odpuścić. Źle na morale wpłynął również widok małej zamieci jaka utworzyła się kilkadziesiąt metrów poniżej szczytu i... wyłaniająca się z niej w pełni oszpejowana powiązana liną grupa ludzi. W skorupach, kompletnych wysokogórskich strojach z wiszącymi u boku śrubami lodowymi i taśmami mogliby dziwnie popatrzeć na mijającego ich kolesia w krótkich spodenkach jedynie z kijkami w ręku
. Skacząc z jednego obsuwającego się głaza na drugi wesołymi susami docieram do schroniska gdzie już w komplecie zasiadamy do uzupełniania płynów.
Similaun
Dzień 6 - Oglądając błyskawice z poziomu 3 tys. m. szybciutko zeszliśmy do Włoch.
- END -