Część II -
Świnia na Świnicy
Plan spisywania historii trochę kuleje, ponieważ niespodziewanie gaśnie światło w zbiorówce: ktoś twierdzi, że jutro wstaje o czwartej i w pozie bojowej pilnuje kontaktu. Mistrz asertywności, myślę sobie i przenoszę się na schody.
Kończę opisywać wyprawkę na Kozi. Po omacku pakuję się w śpiwór i zasypiam, z nadzieją że do jutra wyschną wszystkie mokre ciuchy i buty, ustawione na rurze grzewczej nad łazienką.
Poranek wita nas tym razem pogodą-dzwonem. W schronisku zrozumiałe poruszenie, atmosfera jakże inna od wczorajszego rozlazłego dnia. Dobra nasza, spodnie i buty, z których literalnie kapało po powrocie z Koziego Wierchu – wyschły. Zakładam je więc, klecimy śniadanie i czas na podjęcie decyzji gdzie idziemy. Miły akcent: hałaśliwa ekipa młodych ludzi (nigdzie wczoraj nie dotarli), obkupiona w nadprogramową ilość chleba występuje z propozycją odstąpienia bochenka. Chleb uratuje nasze nadwątlone siły jakiś czas później. Póki co, podporządkowuję się decyzji większości: Zawrat.
Jak Zawrat to Zawrat, nazwę kojarzę z jakiejś czytanki z podręcznika do języka polskiego z lat sześćdziesiątych, w której to czytance dwaj cwani chłopcy powędrowali w brzydką pogodę w góry a spotkanemu góralowi powiedzieli coś o tym, że śnieżycę zawrócą na Zawrat.
W tym samym podręczniku wynalazłam opowieść o okolicznościach śmierci Klimka Bachledy.
Rzut oka na mapę, a właściwie na to, co z mapy zostało po noszeniu jej w kieszeni mokrych spodni. Pakujemy plecaki i wychodzimy.
„Popatrz, jaka piękna góra”, szturcham Drzewana, który o górach wie wszystko i chętnie się tą wiedzą dzieli. Jak ona się nazywa? Drzewan patrzy na mnie z ukosa i wybucha śmiechem. „Podobno byłaś tam wczoraj”.
Kozi Wierch.
Ale wstyd.
Fakt, nie było wiele widać. Śmieję się z własnej ignorancji i idziemy. Za skrzyżowaniem niebieskiego szlaku z drogą na Szpiglasowy (ha, to miejsce rozpoznaję bez pudła
) nieco zwalniam, przygotowując się moralnie do kamiennych schodków. A schodków to ja nie lubię – moje pierwsze podejście do gór po ponad sześciu latach przerwy rozpoczęło się od marszu na Babią Górę przez Krowiarki. Niedobre wspomnienia, niedobre, pierwszy kwadrans – twarz czerwona, brak oddechu, koszmar senny. Otrząsam złe wspomnienia, nie chcę wracać do tego nieruchawego okresu.
Idę. Niebo w kolorze lazurowym.
Mijam po drodze ekipkę hałaśliwych młodych ludzi ze schroniska, którzy wyszli odrobinę przed nami. Już nie są tacy hałaśliwi. Odpoczywają. Nie spiesząc się mijam ich i idę dalej, obserwując kamienny krajobraz. Jak później powie mi mapa, przez dłuższą chwilę podziwiałam Zadni Staw i mijałam po prawej Kołową Czubę.
Trochę sapię, ale przypominając sobie szlakowskaz, zakładam że dłuższy odpoczynek zrobię dopiero na Zawracie. W pewnym momencie odwracam się i z cichą satysfakcją notuję, że hałaśliwa młodzież zatrzymuje się po raz kolejny.
Kilka razy stosuję wypróbowane wcześniej odpoczynki: przystaję, biorę kilka głębokich oddechów, pochylam się do przodu. I idę, niespodziewanie prędko docierając do Zawratu. To tutaj? To już? To było takie proste? Napawając się swoimi wysoko rozwiniętymi taterniczymi umiejętnościami dumnie popijam wodę i dokumentuję otoczenie.
Chwilę później potykam się na prostej ścieżce i rozwalam sobie łokieć. Więcej pokory! Na szczęście nikt nie widział kompromitującej sytuacji, szybko wstaję, otrzepuję się i podążam za ekipą.
W planie wejście na szczyt Świnicy.
Dobrze, mówię, nieświadoma faktycznej skali trudności. Ścieżka ustępuje miejsca pierwszym łańcuchom – patrzę w górę i stwierdzam – dam radę.
Rzeczywiście, wygląda na to, że drugie łańcuchy w moim życiu (pierwsze to Babia Góra i Perć Akademicka, zrobione kilka razy - w tym tydzień wcześniej - bez specjalnego wysiłku) dadzą się okiełznać.
Błogosławiona nieświadomość.
Widzę, że z góry schodzi dość sporo osób. Standardowe powitanie, przepuszczam schodzących. Pani około pięćdziesiątki ma na sobie rękawiczki. Po co? Zrozumiem to później. Na razie pani wyraża współczucie z powodu podrapanego kolana i martwi się, że mam na sobie krótkie spodnie. Nie są krótkie, uspokajam ją, tylko podwinięte.
Kolejne łańcuchy, raz w górę, raz w dół. Po tych w dół schodzę tyłem, przeklinając – na razie delikatnie – pod nosem.
„Czy to nie jest trasa jednokierunkowa?” pyta zirytowana ciągłą mijanką dziewczyna swojego towarzysza. „Nie, jednokierunkowa to tam dalej” macha towarzysz ręką w kierunku Zawratu.
Kiedy już nabieram pewności siebie w wejściu po łańcuchach – nieoczekiwana trudność. Ściana taka bardziej w moich oczach pionowa. Drzewan i Ruda już poszli.
„Poczekać na ciebie?” pyta z góry Emwu.
„Poczekaj. Ale nie patrz jak wchodzę” odpowiadam, zachowując jakieś idiotyczne resztki kokieterii. Nie bardzo mam ochotę, żeby kolega oglądał mnie w stanie zasapu i z wywalonym językiem.
Aby pójść dalej nie wystarczy chwycić się łańcucha, trzeba się podciągnąć i chwycić za klamrę. Próbuję. Nic z tego. Druga próba. Trzecia. Lekkie zdenerwowanie – tworzy się za mną kolejka oczekujących. Niby wiadomo, że w górach nie należy się spieszyć, ale mimo wszystko czuję presję. Przez chwilę obserwuję, jak wchodzą inni, starając się na szybko przyswoić zasadę trzech podparć.
Popełniam pierwszą głupotę: chwytam się łańcucha, po którym wspina się ktoś inny i próbuję walczyć ze ścianą, zapomnieć że mam na sobie ciężki plecak.
„Mam lęk wysokości, puść ten łańcuch”, słyszę z góry. Puszczam. Wracam na poprzednią pozycję, rozważając, co teraz. Niezła kiszka.
Z góry wychyla się Emwu.
„Emwu, nie dam rady”, oświadczam tak spokojnie jak tylko mogę, starając się wyrównać oddech.
„Zejdę po ciebie. Wezmę ci plecak, chcesz?” padają spokojne słowa. I faktycznie, Emwu schodzi, zakłada mój plecak i pomału, krok za krokiem instruuje, gdzie postawić nogę i jak się podciągnąć, żeby chwycić się tej cholernej klamry. Na trzęsących nogach WYCHODZĘ i ciężko siadam w pierwszym wygodnym załomku. Emwu staje obok mnie.
„Założę twój plecak na przód”.
Ulga w moich oczach jest chyba widoczna u podnóża góry.
Wyciągam przed siebie rękę.
„Patrz, trzęsą mi się łapy jak pijanemu chirurgowi”. Śmiejemy się, wyciągam z bocznej kieszeni czekoladę. Należy mi się po tym wysiłku, a jeszcze bardziej należy się Emwu. Obserwujemy, jak tworzy się kolejny zator, tym razem nie z mojej winy. Cukier pomału wchodzi do krwi, ręce przestają się trząść, uczucie paniki ustępuje. Ochłonąwszy, patrzę po sobie. Kolejne obtarcia na nogach, złamany na pół paznokieć.
I drugi.
Szlag trafił dwumilimetrowe zapuszczanie.
Pierwsza nauczka: wychodząc w góry muszę mieć jeszcze krótsze paznokcie.
Druga nauczka: wychodząc w góry muszę zabierać mały plecak, albo tragarza.
Podejmujemy marsz po łańcuchach. Bez plecaka – nie ma porównania. Trochę mi wstyd, że przez własną słabość Emwu idzie teraz podwójnie obarczony, a jeszcze bardziej mi wstyd, kiedy słyszę komentarze: o, popatrz na tego faceta, ma dwa plecaki, jest niezły.
To przeze mnie.
Obok wstydu rośnie wdzięczność. Obiecuję sobie, że jakoś to Emwu wynagrodzę. Na dole.
Przed samym świnickim szczytem – kolejny moment krytyczny. Znowu pionowa ścianka, przy której trzeba się zaprzeć nogami żeby wejść na górę.
No jeśli nie dam rady mimo tego że to Emwu jest podwójnie obciążony, to chyba nogami nakryję się ze wstydu.
Głośno przeklinając (bojowe okrzyki wydawane przez Indian w czasie ataku ponoć dodawały im odwagi) chwytam łańcuch i cisnę do przodu. Na kilka centymetrów przed końcem – tragedia, tragedia, zaparta jakimś cudem nogami utykam. ZNOWU.
Sytuację rozwiązuje przyjazny mężczyzna w okularach przeciwsłonecznych, podając mi dłoń. Determinacja sięga zenitu – skoro podaje dłoń, szacuję błyskawicznie, to chyba liczy się z tym że jestem niedołęga i chyba jest dobrze zaparty. Chwytam go za rękę. WCHODZĘ!
Samego szczytu nie osiągam. Na dziesięć metrów przed nim siadam na grani. Wystarczy. Na samej górze i tak masa ludzi. Emwu wchodzi na samą górę, Drzewan skacze jak kozic(a) po płytach.
„Drzewan, powiedz mi, jak się nazywa ten szczyt?” – pokazuję na słowacką stronę, na górę której czubek chwilowo zakrywają chmury.
„Krywań”, mówi Drzewan.
Dostaję gęsiej skórki. Drzewan pokazuje mi kolejne szczyty i mówi ich nazwy.
Myślę sobie, że w gruncie rzeczy to bardzo przyjemne nie znać, nie być do tej pory, odkrywać na nowo.
Tak wiele przede mną Tatr.
Spoglądam to na słowacką, to na polską stronę, i cieszę się, że tu dotarłam.
Zaczynamy zejście – plan jest taki, żeby skierować się w stronę Murowańca i dalej w stronę Kuźnic. Na część z łańcuchami Emwu znowu bierze mój plecak.
Krótka chwila wahania: zejście po łańcuchu, czy może bokiem, po kamieniach, jak parę innych osób? Decyduję się na łańcuch. Mimo wszystko.
Zejście po ściance pod szczytem pokonuję we właściwy sobie mało profesjonalny, acz skuteczny sposób: po prostu chwytam się łańcucha i opuszczam na rękach, nie troszcząc się szczególnie ani o znalezienie oparcia dla nóg, ani o odbiór społeczny moich akrobacji. Przypływ adrenaliny powoduje, że kontuzja nabyta kilka miesięcy temu (naderwany mięsień prawego ramienia) znika. Permanentnie. Chyba nic nie ważę, myślę sobie.
„Nogi, trzeba się oprzeć!” instruuje mnie życzliwie ktoś z dołu.
„Ani słowa!” cedzę skoncentrowana na sekundach zjazdu.
Otaczający mnie turyści wybuchają śmiechem. Ja też.
Magiczne nici porozumienia.
Ostatnie łańcuchy. Ręce mam czerwone i spuchnięte, dopiero teraz czuję je na dobre i obiecuję sobie, że na kolejny wyjazd zabiorę drugą parę rękawiczek. Te z wczoraj, z Koziego Wierchu, nadal mokre, zresztą nie pomogłyby wiele – zrobione na drutach stanowią ładny akcent ubioru i chronią przed wiatrem, ale na łańcuchy nadają się jak kozia dupa na pianinko. Na Świnickiej Przełęczy skręcamy na czarny szlak.
Na kamieniach odpoczywają różnej maści zwiedzacze Tatr. Moimi faworytami zejścia staje się para w adidasach i... z ciupagą, przełożoną przez plecak pani. Mijając ich słyszę kawałek dialogu: „Mam takie wygodniejsze buty, czarne, górskie”, mówi ona. „Jak dla mnie mogą być nawet różowe”, odpowiada facet.
Niestrudzony Drzewan sugeruje, żeby wejść jeszcze na Kościelec. Tym razem odmawiam, Ruda zdaje się też. Chłopaki ze zrozumieniem odnoszą się do odmowy.
„Widzieliście, hi hi, ciupagę?” pytam.
„Widzieliśmy. Kobieta mnie nią zahaczyła”, mówi Emwu. Otrzymuję mój plecak z powrotem, składam po raz kolejny tysięczne podziękowania i po raz kolejny słyszę, że to nic takiego.
Męczące zejście w dół, po kamiennych schodkach. Dodatkowo sprawę moim zmęczonym nogom utrudniają strumyczki, sprawiające że teren robi się miejscami lekko śliski. W pewnym momencie głośno szoruję butem po żwirze – czujny Emwu natychmiast się odwraca i sprawdza, czy nic mi się nie stało. tymczasem, kilka minut później to Ruda traci równowagę i siada.
W miarę utraty wysokości spotykamy coraz więcej turistisze niedzielnisze. I kto to mówi, myślę sobie, wspominając niedawne występy własne na łańcuchach. Przed ostatecznym wejściem do Doliny Gąsienicowej zasiadamy na kamieniach i zachłannie pożeramy chleb, otrzymany od irytującej młodzieży. Młodzież przestaje wydawać się irytująca. Nagły opad sił zostaje szybko zregenerowany węglowodanami, czy czymkolwiek co znajduje się w chlebie. Najsmaczniejszym, jaki kiedykolwiek jadłam.
Przed Murowańcem rozdzielamy się – Drzewan i Emwu spieszą się do Kuźnic, żeby zdążyć kupić bilety do Krakowa. Za każdym razem powtarza się ten sam schemat, ktoś puszcza hasło, że na pewno zabraknie i zaczyna się wyścig. Ruda i ja idziemy umiarkowanie szybko. Kiedy na trasie – to już żółty szlak – zaczyna robić się gęsto, wyciągam z plecaka słuchawki i odcinam od rozgadanego tłumu.
Kuźnice osiągamy po czasie mniejszym niż podawał szlakowskaz. Błyskawicznie pakujemy się do busika i po chwili jesteśmy pod dworcem. Z ulgą zmieniam buty na japonki, notując przy okazji, że mam nogi opalone w najgorszy możliwy sposób: wyraźnie widać górną granicę skarpetek. Tragedia estetyczna.
Zdziwienie na twarzach Emwu i Drzewana: jakim cudem dotarłyście tak szybko? Obowiązkowe piwo w Fisie naprzeciwko dworca – i pakujemy się do autobusu.
Rozsiadam się wygodnie, pozwalając całodniowemu zmęczeniu nareszcie zaatakować każdy fragment ciała.
Wielka satysfakcja. Przypominam sobie zdjęcie, podesłane kiedyś przez znajomego, a przedstawiające dziewczynę wspinającą się na Świnicę po łańcuchach w klapkach. A to ci gigantka. Patrzę w szybę. Spogląda na mnie zmęczona ale szczęśliwa baba z opalonym czołem, która kilka godzin temu walczyła całkiem dzielnie z własną słabością.
”Świnia na Świnicy”, mamroczę do siebie tuż przed zapadnięciem w sen.