Przełęcz!? To ja się tyle męczyłem żeby zdobyć jakąś "przełęcz"!!??
Przede wszystkim podziękowania za wspólny wypad,po raz pierwszy (mam nadzieję że nie ostatni) byłem w górach z kolegami/koleżankami z forum. Jako że relacja Dresika mogłaby powstawać najbliższe trzy lata, a Choody chyba nie zwykł relacji pisać, ustaliliśmy wspólnie żebym to ja napisał o naszej wycieczce na...
No właśnie na co my szliśmy? A! Na Grań Mieguszy... Nie ta idea padła z samego rana (deszcz) Na Żabiego Mnicha! Nieeee, ta idea padła w "momencie kluczowym".
Na Białczańską Przełęcz Niżną... Nie, przeciez Białczańska Przełęcz Niżna nie istnieje...
No dobra - relacja w skrócie (bo trzeba do roboty się w końcu zabrać) i niestety bez zdjęć, ale pewnie Dresik z Choodym coś dodadzą. Co do niewątpliwie ciekawych poznanych własnoocznie szczegółów topograficznych, postanowiłem że je opiszę, ale później
i jednak w OR (Off Road), bo mimo wszystko tak chyba będzie lepiej.
Tak w ogóle to mieliśmy - i owszem - atakować Grań Mięguszy. Niestety (a może i na szczęście) ten plan przekreśliła weekendowa pogoda. W sobotę pobudka w Starym Schronie w Moku 5.30, garść przekleństw że miało być o 5.45, o 5.45 rzut oka za okno, a tu - leje. Gucio, nie idziemy, to znaczy "idziemy", ale "idziemy spać dalej". Kolejna pobudka - tym razem 10.00. Leje. Co teraz? Proponuje wycieczke na Żabiego Mnicha, w sumie według książki niecałe trzy godzinki.
No to idziemy, najpierw nad Czarny Staw wszyscy razem. Po drodze witaja nas budzące naddzieję, dotąd jeszcze nie widziane prześwity błękitu nieba.
Mimo wszystko lampa to jednak nie jest. Dalej ruszają sami faceci, kobiety zostają nad Stawem. Dochodzimy do skrętu w naszą drogę, szybki skok w bok, po paru minutach jesteśmy w czwórkę na właściwym żeberku (ja, Dresik, Choody i Kaytek). Kilka zakosów i dochodzimy do ostatniego znanego mi miejsca na drodze,
byłem tu z żoną, ale wiem że szedłem dalej złą drogą. Postanawiamy zaatakować prawidłowo wprost dwójkowy uskok nad głowami.
Pierwszy bez ostrzeżenia atakuje Choody "Tędy chyba łatwo". Po kilku metrach zmnienia jednak zdanie, wołam też do niego żeby zaczekał, w końcu nie po to taszczymy liny (dwie!) żeby teraz żywcować. Niestety znowu zaczyna padać i robi sie troche groźnie i nieprzyjemnie. Kaytek postanawia wracać, nie ma kasku i uprzęży, narzeczona została nad Stawem... Wyjmuję sprzęt, zostaję wyróżniony wyborem na prowadzącego. Ustalam z Dresikiem że wepnie się do środka liny, oznaczonego czarnym kolorem i pójdzie w srodku a Choody ostatni, dwadzieście pięc metrów na uskok powinno wystarczyć. Choody ma krzyczeć jak mu czarne pojawi się okolicach przyrządu. Po operacjach sprzętowych Choodego widać drobne braki w wyszkoleniu, dodatkowa motywacja co by nie odpadać.
Robię kilka metrów w poziomie i trzy w pionie. Mimo wszystko wystarczy żeby już nie chcieć się sp..lić. Próbuję założyć jakąś kość. Gucio, nic nie siada.
Niby dwójka niby w ogóle ścieżka, ale jakoś tak mokro, kruchawo i nieprzyjemnie.. Zarzucam taśmę za jakiś obły kamień, solidnie przedłużami, szarpię,
trzyma na słowo honoru, więc odważam się wykonać dwa kluczowe ruchy. Wyżej jest już w zasadzie spoko, jestem jak najbardziej na ścieżce, która jednak całkiem trywialna nie jest. Przechodzę jeszcze jeden stromszy kamień, będzie "z głowy". Zaraz za kamieniem słyszę nieco zniekształcone przez wiatr deszcz i mgłę
okrzyk "Środek" (taka odmiana "koniec liny"). Hmmm. Dookoła zero możliwości założenia stanowiska. Cztery metry dalej widze jakiś wystający głaz
Krzyczę więc "Niech Dresik się wepnie i podejdzie ze mna cztery metry". Nie słysze jednak odpowiedzi. Zaczynam wrzesczeć - nie pomaga.
No nic, co zrobić, podchodze cztery metry zakładam taśme za kamień (wystaje na jakieś dwa centymetry), schodze nieco poniżej i krzyczę "możesz iść".
Czekam na "idę". Guzik, nic nie słychać, coś tam chłopaki krzyczą ale za cholerę nie wiadomo co.
No nic co mam zrobić, robię to co sie robi - zaczynam asekrować wybierając powoli linę. Mija kilka minut wybierania dochodzi do mnie .... pusty środek liny... Gdzie jest Dresik? Zaczynaja mi się pojawiać obrazy z takimi kawałami z podręczników wspinaczki: "nie asekuruję, poszedłem na piwo, zaraz wracam". Wrzeszczę - zero odzewu. Są dwadzieścia metrów ode mnie i w ogóle sie nie słyszymy.
Deszcz pada, mijają przydługie minuty, jestem cały mokry nie mogę się za bardzo ruszyć, gdybym wstał,
to niechybnie wstałbym razem ze 'stanowiskiem", jeżeli na linie ktoś w tym momencie się pośliźnie to będzie krzywda....
Mam ideę - mam przecież telefon do Kaytka. Dzwonię - dostaję od Cure'czki telefon do Choodego.
Głos Choodego w słuchawce jest dla mnie bardzo miłym dźwiękiem.
- No co tam?
- U mnie nic ciekawego, troche pada, a co tam, k..a, u was?
- A wyciągamy drugą linę, Dresik wyjdzie za mną na drugiej linie.
OK, w każdym razie nie zostałem tu sam, jest dobrze.
Choody wkrótce wyłania się zza ścianki, przywiązany dwulinowo z góry i z dołu.
Dochodzi do stanowiska.
Zakładamy wspólnie układ do asekracji (przy okazji wyrywając na chwilę nasze stanowisko)
po czym krzyczymy do Dresika "możesz iść". W efekcie dzwoni telefon Choodego. Nie słysze konwersacji ale domyślam się że Dresik "może iść" ale wolałby raczej w tą druga stronę. Namawia Choodego żebyśmy zjeżdżali. Cały czas pada, jest nieprzyjemnie mokro, starciliśmy już dużo czasu, w sumie to na Mnicha raczej dziś już nie dojdziemy. Tyle że perspektywa złażenia dwójkowym uskokiem średnio mi się uśmiecha,
a zjazd wobec braku sensownego stanowiska zupełnie odpada. Namawiam Choodego na wycof przez Białczańską Przełęcz, znam ta drogę,
oprócz samego kawałka wprost nada nami, stąd dość groźnie wyglądającego. Po dłuższej perswazji Dresik jednak postanawia dojść do nas.
- Panowie zjeżdzajmy stąd...
- Nie, nie mamy sensownego stanowiska, wycofamy się przez Białczańską Przełęcz...
- Ale to jeszcze trzysta metrów do góry.
- Ale przynajmniej w miare bezpiecznym terenem!
Deszczowa konwersacja nabiera typowo górskich rumienców.
Dresik zaczyna dyskutować głównie z Choodym, w końcu znają się lepiej,
lecą jakieś grypsy których nie łapię, zwłaszcza że Dresik zaczyna mówić o sobie
dość wyraźnie w osobie trzeciej, co brzmi dośc dziwnie.
W końcu zapada jednak decyzja - wycof "do góry", czyli przez Białczańską Przełęcz.
Podchodzimy jeszcze jakieś pięcdziesiąt metrów coraz łatwiejszym terenem,
aż na trawnik pod Granią Żabiego.
Tymczasem znowu wychodzi słońce.
Nad głową Żabi Mnich, na oko już całkiem blisko...
Krótki odpoczynek.
- To może jednak wejdziemy?
- To może kiełbachy?
Częstuję kiełbachą, prawdę mówiąc, jak zwykle zresztą, po prostu nie chce mi się iść dalej. Jest późno, przebyty stres, daleka droga do domu, jutro znowu mamy gdzieś iść, nawet pogoda ma być jutro dobra... Pewnie byśmy nawet weszli, ale na pewno spóźnilibyśmy się na kolację
.
- To co, Wycof?
- Wycof.
Teraz długa droga w skos pod murem Żabiej Grani przez trawnik.
Po drodze Choody zalicza pośliźnięcie na jakimś kamieniu i solidnie tłucze sobie udo.
Po jakichs czterdziestu minutach dochodzimy wreszcie do Przełęczy (oznaczonej słupkiem granicznym).
Drobna sesja zdjęciowa. Dresik gdzies dzwoni. Po chwili pyta się mnie:
- Jesteśmy na Białczańskiej Przełęczy Wyżniej czy Niżniej?
- Niżna nie istnieje.
- Jak to nie istnieje?
- Zwyczajnie nie istnieje.
- To my gdzie jestesmy?
Jak się okazuje Dresik konsultuje telefonicznie drogę zejściową z niejakim WN. Tak sobie wyobrażam jak to wyglądało po drugiej stronie słuchawki, WN pewnei wcina sobie spokojnie niedzielny obiadek, (bo jak napiszę że dmucha to się na mnie obrazi...) a tu telefon: "słuchaj, którędy się schodzi z Białczańskiej Przełęczy?". "Jakiej, k..a Przełęczy, kto k...a dzwoni!?"
No coż udaje się nam ustalić zgodnie przebieg drogi, która co prawda i tak znam. Ale rozumiem Dresika, ma prawo i obowiązek mi nie do końca ufać, jesteśmy pierwszy raz razem w górach. Choody z Dresikiem zdobywają jeszcze Owczą Turniczkę, w końcu nie może byc tak że zdobylismy jakąs tam Przełęcz, która w dodatku nie istnieje. Ja też zdobywam jakiegos pipanta na Przełęczy, (bo na Turniczkę solo BA zabrakło mi jaj) i zaczynamy zejście. Przejście nieco zawiłe, ale jak się już zna drogę to bez specjalnych problemów. Ostatnie dwa stresy:
a) Nie wpisaliśmy się przed wyjściem, wpie..lą nam mandat?
b) Zdążymy na kolację?
Przygód jednak nie koniec, już prawie przy samym szlaku widzę że walący wiecznie z przodu (chyba że przyciśnie, to wtedy walący z tyłu...) Dresik leży na piargach i zwija się z bólu. Wygląda groźnie, krew wprawdzie nie leci, otwartych złamań też nie idać, ale miał przecież niedawno poważną kontuzję nogi.
Dochodzę i pytam:
- Co jest
- Wy..em się.
- Ale co konkretnie - noga?
- Nie.
- A co?
- ....
- A! ....! No to super!!
Moja radośc wyraźnie nie do końcu została podzielona, ale uznałem że jak ma się w coś dostać, to dostać w pośladkowy wielki to jak wygrac los na loterii...
Jeszcze kilka metrów, jeszcze nas Dresik nabrał za karę że dostał mandat od filanca, (przyznaję że się dałem nabrać) zdążamy do schronu pięć minut przed zamknięciem baru.
Dzięki chłopaki - fajnie było, dajcie parę fotek,
bo ja w zasadzie nic nie mam.
Jeszcze przy okazji szczególne podziękowania dla:
Kaytka - za zaproszenie (chyba się nie wprosiłem?
)
Cure';czki - za suszoną morelkę pod Mnichem, suszone morelki i nne owoce to jest to
Dresika - za trzeźwy ogląd górskiej sytuacji i rozwagę
Choodego - za powiewy świeżości rozluźniające atmosferę
Basi - za uzdrawiający optymizm
No i czekam na relację Kaytka z dnia drugiego!
grubyilysy