- 27 IV - dzień 2
Rano ruszamy w kierunku Kosowa. Większość drogi spałem. Obudziło mnie gwałtowne hamowanie. Otwieram oczy i widzę twarz serbskiego policjanta. Patrzę w drugą stronę - stoi koleś z kałachem. Paredziesiąt metrów przed nami wojskowe auto z napisem KFOR (Kosovo Force) i... czołg. Okazało się że chcieliśmy przejechać granicę Serbia/Kosowo bez przystanku. Kierowca się zamyślił. Na początku chcieli żebyśmy zapłacili za niezatrzymanie się ale odpuścili. Po sprawdzeniu dokumentów podjechaliśmy do celników z Kosowa. Tu musieliśmy zapłacić 50 euro od auta za jakieś ubezpieczenie. Wyglądało fachowo, nad okienkiem wisiał cennik, w okienku ładnie ubrany pan, papier jakiś specjalny ze znakiem wodnym.. Martin bez skrępowania podszedł do celników i zapytał czy może sobie zrobić zdjęcie z czołgiem. Pozwolili mu więc wszyscy zrobiliśmy sobie sesję. Żadnych problemów, uśmiechy, pomachali nam i już jesteśmy w Kosowie.
W stolicy - Pristinie - dużo białych pojazdów z literkami UN. Mijający nas na sygnale konwój z wozem pancernym i zamaskowanym żołnierzem wystającym z dachu robił wrażenie.
Na ulicach mały chaosik. Każdy jeździ jak chce. Na rondach chyba panowała zasada: "przed rondem zamknij oczy i wjeżdżaj dobrze rozpędzony". Panuje też obowiązek ciągłego naciskania na klakson. Bez powodu. Zaskoczyła nas też powszechna znajomość języka niemieckiego lub angielskiego u miejscowych.
Dojechaliśmy do Decani. Jeszcze tylko przejazd przez włoską bazę NATO. Podobne widziałem na filmach. Mijamy betonowe zapory, bunkry , szlabany i budki z ostrzelanymi pancernymi szybami. Potem 12 km "very good road" przez las i zakładamy na polanie obóz.
- 28 IV - dzień 3
Przed 7 rano ruszamy na Deravicę. Przez następne parę godzin buszujemy po lesie, przedzieramy się przez krzaczory, raz za razem przekraczamy potoki, wspinamy się po stromych piarżystych zboczach i zastanawiamy się czy na pewno żołnierze z KFOR-u wydłubali w ostatnich latach wszystkie miny zakopywane tu przecież tak niedawno.
Jako że kompletnie improwizowaliśmy z wyszukiwaniem drogi na szczyt dostarczyła nam ona niemało emocji. Na koniec okazało się że z 2 stron do szczytu prowadzą łagodne granie. No cóż, my wybraliśmy naprawdę strome podejście ale przynajmniej były dodatkowe wrażenia. Po około 6,5 h najwyższy szczyt Kosowa zdobyty. Pobyt na górze i zejście zabrało w sumie drugie tyle czasu bo się trochę poleniliśmy na zielonej polance przy linii lasu.
W nocy jeszcze siedzenie przy ognisku i kąpiel w lodowatym strumieniu. Żal opuszczać takie miejsce. Ale nie ma litości - jutro rano jedziemy do Czarnogóry.
Więcej zdjęć tu:
http://dziku.maniak.pl/0804_kosowo/