„O skutecznym rad sposobie”
opowiadane prawdziwe ku przestrodze ale i pokrzepieniu serc z trudem napisane
(Stanisława Konarskiego przepraszam za „kradzież” tytułu)
Temat stary jak forum – pytają pytania, najczęściej od ludzi kompletnie nam nieznanych lub mówiących tyle co chcą powiedzieć, niekoniecznie prawdę. Zawsze lub prawie zawsze – czy tam jest trudno, czy mogę tam pójść. To jeszcze pół biedy, ci ludzie przynajmniej wiedzą gdzie chcą iść. Ale padają również pytania – kędy iść, jak dojść a także gdzie najlepiej mam pójść. Odpowiadamy na te pytania, mniej lub więcej dokładnie i zapominamy o pytających – bo prawie regułą jest to, że prawie nikt nie wraca na forum aby zdać relację lub choćby podziękować za udzielone rady. Niemniej jednak trzeba pamiętać, że za każdym zapytaniem stoi człowiek i nolens volens, udzielając mu tej rady bierzemy za niego choć cząstkę odpowiedzialności, na ogół tylko moralnej choć wcale niewykluczonym jest, że w przypadku krytycznym i prawnej.
Niektórym z Państwa wydać się może to tylko teoretycznym marudzeniem upierdliwego starszego pana – nie tak – posłuchajcie tego prawdziwego opowiadania:
Rok 1961 sierpień, właśnie przyjechałem w Tatry na kolejny, chyba siódmy już dłuższy pobyt. Mam 26 lat i wydaje mi się, że już jestem cholernie doświadczonym górskim wygą, zupełnie tak samo jak się to teraz Wam niektórym wydaje, bo też macie te 21, 22 czy nawet aż 26 lat i kilka pobytów za sobą. Nic bardziej błędnego o czym się w najbliższych dniach okaże. Nocna jazda pociągiem aż z samego wybrzeża, potem kilka godzin w Krakowie w oczekiwaniu na autobus, obrzydliwa jazda rozklekotanym autobusem, który z największym trudem podjeżdża pod każde większe wzniesienie, wreszcie Zakopane. Podstawowe zakupy – chleb, oszczypek, nawet się udaje dostać masło bez kolejki i w autobus do Kuźnic – o tej porze nie ma już kolejki po bilety, wjeżdżam na górę prawie sam, oprócz konduktora jedzie tylko jeden facet z ciężkim worem, widać podobnie jak ja nienawidzi dźwigać ciężarów pod górę. W moim przypadku to nie tylko kwestia nienawiści, to życiowa konieczność – zabawnie to powiedzieć, ale mój „nizinny” organizm wymaga aklimatyzacji nawet w Tatrach, już bezpośrednio po przyjeździe do Zakopanego czuję się byle jako i chyba bym umarł gdzieś na Boczaniu. Zejście z Kasprowego to małe piwo, zwłaszcza, że cały prawie czas widzi się schronisko i już prawie fizycznie odczuwa się jego uroki. Murowaniec to wtedy prawie moja stała baza, znam tam wszystkich poczynając od kierownika po palacza i czuję się w nim jak ryba w wodzie. Na razie jestem sam, mój stały partner od gór ma dojechać za dwa lub trzy dni. Nazajutrz dzień wychodzę z kimś przypadkowym i po tym pierwszym przetarciu już wiem, że ostatnie miesiące roboty prawie od rana do wieczora dały mi zdrowo w kość – po prostu moja kondycja jest w stanie szczątkowym by nie powiedzieć, że ma wartość ujemną. W dodatku jakieś tam sprawy, nie pamiętam już jakie, na pewno jednak zawodowe, powodują, że następnego ranka muszę być w Zakopanem by załatwić kilka telefonów. Trudno w to dzisiaj uwierzyć ale chcąc je załatwić wtedy z recepcji Murowańca bym musiał w niej przesiedzieć kilka dni – na poczcie w Zakopanem trwało to szybciej. Przy kolacji Jurek R., znany zakopiański i zarazem warszawski artysta plastyk i zarazem niezły wspinacz mówi mi – nie masz kondycji, wypróbuj mój sposób, daj sobie jutro w drodze powrotnej ostro w d***, kondycja będzie na medal.
Rano do Zakopanego – nie wiem dlaczego, ale przez całą drogę aż po przełęcz między Kopami zastanawiałem się – przez Boczań czy Jaworzynkę, w końcu wybrałem przez Jaworzynkę bo choć ścieżka mniej komfortowa to jednak krócej i szybciej – tak mi się wtedy przynajmniej wydawało. Zapamiętajcie to – to przeświadczenie o „krótkości” Jaworzynki wkrótce już będzie bardzo ważne!
W Zakopanem na poczcie mi wszystko sprzyjało, te kilka telefonów połączono mi w rekordowym jak na owe lata czasie, a zatem w „nagrodę” należy mi się kawa w Europejskiej a potem rydze z patelni w Poraju, które dojadając zastanawiam się gdzie by sobie dać w d*** wedle światłych rad Jurka R. No na pewno nie na podejściu z Kuźnic na Halę, toż to spacerek. Po namyśle wybieram drogę przez Kalatówki, Kondratową i dalej na Przełęcz pod Kopą Kondracką, granią do Kasprowego i w dół. To wszystko od Poraja na piechotę i bez prawie chwili odpoczynku – jak dawać sobie w d*** to dawać porządnie. Na przełęczy skręcam w lewo i podążam granią do Kasprowego. Po jakichś piętnastu minutach pozwalam sobie na dłuższy odpoczynek – ssie mnie w brzuchu bo od kilku godzin nie zapaliłem papierosa, okropny nałóg. Siedzę teraz sobie i palę i to jest kolejne ważne wydarzenie bez którego nie byłoby kolejnych zdarzeń i tym samym tego opowiadania. Zapamiętajcie to sobie – jeden papieros może spowodować ukształtowanie pewnych zasad i poglądów na całe życie. A więc ostrożnie z tym paleniem – papieros nie tylko zabija jak to głosi napis na opakowaniu.
Kończyłem właśnie papierosa jak pojawili się oni, dziewczyna i chłopak, właściwi bohaterowie mojego opowiadania. Tak na oko 20 może 21 lat a więc te kilka lat młodsi ode mnie, wyglądali tak, że ich zdjęcie można by umieszczać w poradniku dla turystów górskich jako przykład tego jak nie należy się ubierać na wycieczkę górską. Ona jakieś sandałko - klapki na gołych stopach, krótkie spodnie, taka „miejska” bluzeczka, ale od razu powiem, świetna dziewczyna o nieprawdopodobnie zgrabnych nogach, on tenisówki na bosych nogach, przykrótkawe długie portki z drelichu, chyba z roboczego ubrania, „garniturowa” biała koszula, chyba dożywająca swego żywota no i tzw. chlebak, chyba jeszcze z wojennego demobilu, niezbyt wielki i niezbyt wypakowany, Bóg raczy wiedzieć co oni w nim mieli ale raczej nie były to swetry i coś od deszczu, może najwyżej takie igielitowe jednorazówki, które przy uważnym noszeniu można było jednak używać przez dłuższy czas, problem jednak był zawsze przy tym aby je z powrotem wcisnąć do tej małej torebki, w których sprzedawano.
Siedli obok, uprzednio zapytawszy czy nie przeszkadzają i zaraz dojrzałem łakome spojrzenie jakim ten chłopak obrzucił paczkę papierosów leżącą obok mnie na kamieniu. W zasadzie to mam naturę odludka i z trudem oraz niechętnie nawiązuję kontakty. Nie wiem co mną wtedy pokierowało, zapewne te długie nogi dziewczyny bo sięgnąłem po te papierosy i skierowałem w ich stronę. Dziewczyna powiedziała, że nie pali za to on sięgnął tak łapczywie jakby tydzień nie palił, zapaliłem i ja jeszcze jednego. Po chwili zapytałem skąd idą i gdzie zmierzają. Dowiedziałem się, że mieszkają u górala na Krzeptówkach na stryszku, są już w Zakopanem prawie tydzień, oblecieli już wszystkie dolinki, podeszli na piechotę na Gubałówkę (na piechotę bo kolejka kosztuje) i od jakiegoś pana w sklepowej kolejce się dowiedzieli, że nie jest trudno wejść na te cztery kopy na prawo od Giewontu, no to weszli i doszli tutaj. Zapytałem się kędy wchodzili, odpowiedzieli, że od jakieś łąki, zapomnieli już nazwę takim szlakiem przy którym były niebieskie znaki, ale chyba coś pokręcili bo z tych czterech kop to byli chyba tylko na dwóch a potem poszli dalej czerwonym szlakiem, bo tak szli inni. Jednym słowem klasyczny wręcz przykład braku elementarnej wiedzy o tym gdzie są i gdzie chcą dojść. Zapytałem czy mają mapę, powiedzieli, że nie, bo mapa drogo kosztuje a im ledwie starcza na nocleg i jakieś najskromniejsze jedzenie. No i na lody wieczorem dla Basi (tak dziewczyna miała na imię) dorzucił dumnie Edek, tak się przedstawił na początku. Dowiedziałem się też że pochodzą z jakiejś mieściny koło Katowic, ona pracuje jako ekspedientka w sklepiku spożywczym a on jako pomocnik pomocnika operatora walcarki w Hucie Batory w Chorzowie. Chodzą ze sobą już od szkoły powszechnej, na wyjazd do Zakopanego namówiła ich jakaś koleżanka Basi, która była tu ze swoim narzeczonym i powiedziała im, że jest tu ładnie, no i można być trochę ze sobą bez rodzeństwa, mamy i taty, słowem „ubodzy kochankowie” (był taki modny wówczas film) z Krzeptówek – bardzo mnie ta ich szczerość ubawiła.
Wyjąłem mapę z horolezki (plecaczek „szturmowy” produkcji czechosłowackiej niezmiernie popularny w tamtych czasach), zabrałem ją chyba z przyzwyczajenia, bo przecież dzisiaj mi była tak potrzebna jak umarłemu kadzidło, rozłożyłem, pokazałem gdzie byli i kędy powinni iść aby przejść przez te wszystkie „cztery kopy” (nietrudno się chyba domyślić, że chodziło o Czerwone Wierchy) – Basia od razu wtrąciła – „a mówiłam ci, Edek, że powinniśmy pójść dalej tym asfaltem, bo ten pan, który im w sklepie doradził dzisiejszą wycieczkę powiedział, że mają dojść drogą aż do restauracji i tam dopiero skręcić w góry”, pokazałem na mapie gdzie teraz są a potem powiedziałem, że moim zdaniem powinni teraz się stąd cofnąć aż do przełęczy i jak zobaczą zielony znak to mają za zielonymi znakami schodzić aż dojdą do Kuźnic a tam wsiądą w autobus na którym będzie tabliczka, że jedzie do Doliny Kościeliskiej i wysiąść na tych swoich Krzeptówkach. Na koniec dorzuciłem, że oni na dziś to już mają dość a w dodatku w tych butach to na tej ścieżce gdzie są to może im być trochę trudno. Zgodzili się pokornie i zapytali gdzie ja idę – pokazałem na mapie, że na Kasprowy a potem na dół do Murowańca czyli schroniska, w którym mieszkam.
Pożegnali się i sądziłem, że mam ich z głowy. Niestety, już po chwili usłyszałem charakterystyczne klap, klap, klap sandałków – obróciłem się – Basia i Edek.
- Co się stało – pytam.
- Nie, nic, tylko tak pomyśleliśmy, że jeszcze nie jesteśmy zmęczeni, to może - słyszę coś w rodzaju błagalnego tonu w głosie – moglibyśmy jeszcze kawałek pójść z panem, o ile oczywiście to panu nie przeszkadza, coś byśmy się może od pana nauczyli – chytruska z dziewczyny.
- A co by mi miało przeszkadzać – odpowiadam – góry są dla wszystkich a nawet przyjemniej jest iść w towarzystwie. Tak właściwie to daję wam, nowicjuszom, zły przykład, idąc samotnie. Nigdy się nie powinno chodzić w górach samotnie, nawet po najłatwiejszej ścieżce – chyba po raz pierwszy robię komuś taki „wykład” z zasad turystyki górskiej.
- A co może się zdarzyć – pyta dziewczyna?
- A chociażby to, że mógłbym się potknąć, przewrócić, zafundować sobie otwarte złamanie nogi, jest już dosyć późno, żywej duszy na szlaku, wykrwawię się i... – zawieszam głos.
- Eee, w takich butach jak pan ma to się chyba nie można potknąć?
- Po pierwsze moim butom daleko do doskonałości, a po drugie to potknąć się można w każdych. Tak przy okazji, w takich butach jak wasze to się nie powinno nawet pięciu krokach w Tatrach przejść, normalni samobójcy jesteście.
- To chyba już wiemy – ale widzi pan, coś musieliśmy wybrać, gdybyśmy kupili teraz buty to za dwa dni już byśmy musieli wracać bo by się pieniądze skończyły... i za chwilę słyszę dłuższą opowieść, że rodzice za dużo nie zarabiają, młodszego rodzeństwa sporo w domu, tak więc mimo, że już zarabiają to pieniędzy na własne potrzeby niewiele zostaje.
Na takich pogaduszkach, między innymi o tym, że chlebak jest do niczego, tylko plecak się sprawdza – oczywiście znów słyszę, że pieniądze a chlebak po dziadku jeszcze z I wojny światowej i innych elementach abc turystyki górskiej, schodzi nam czas aż do Kasprowego. Widok z Kasprowego jest znakomity, tylko jedna chmurka „kurzy” wierzchołek Krywania, opisuję im pokrótce całą panoramę, padają pytania czy po tych górach też można chodzić, odpowiadam, że tak, że są oznakowane ścieżki ale w tym roku to nie dla nich, a raczej nie dla ich butów. Właściwie to już ich polubiłem, a że zebrała mnie ochota na kawę więc ich zapraszam do stacyjnej restauracji. Młody kelner mnie zna i zapewne pamięta z niedawnego jeszcze „połowu” frajerów na wyprowadzenie na Świnicę, ma teraz głupią minę, bo moi towarzysze coś mu pewnie nie „pasują”, a już na pewno nie wyglądają na takich z pieniędzmi.
W tamtych czasach restauracja na Kasprowym była, o dziwo, jednym z nielicznych miejsc gdzie nie tylko można było się napić „prawdziwego” eksportowego Żywca a nie jakiś dziwny płyn nie wiedzieć dlaczego nazywany piwem a także chyba prawie tu nie oszukiwano na kawie, co była nagminne jak Polska długa i szeroka, choć trzeba oddać, że w Słowacji oszukiwano jeszcze bardziej. Krążył taki kawał, że kawa w polskiej kawiarni ma tą zaletę, że nie zawiera cykorii, niestety jednak i wadę bo trudno w niej szukać kawy i pozostaje zagadką od czego jest czarna. Fenomenu tego płynu nijak nie mogli zrozumieć młodzi Francuzi i Włosi, których poznałem w 1955 roku podczas Festiwalu Młodzieży i Studentów w Warszawie, z którymi byłem na kawie podczas wraz z grupą znajomych podczas zawierania zbiorowej transakcji kupna dżinsów. Były to moje pierwsze dżinsy w życiu a sam Festiwal spowodował umasowienie tej mody w Polsce, niektórzy twierdzą, że to był początek upadku socjalizmu w Polsce choć na sfinalizowanie tej klęski trzeba było jeszcze 34 lata poczekać.
Koniec z dygresjami, kawa wypita, podczas jej konsumpcji przechodzimy na „per ty” co niepomiernie dziwi moich przelotnych znajomych, bowiem jak mówią, uważali mnie za jakiegoś doktora lub co najmniej magistra a to z racji tego, że jak stwierdzają „ja inaczej mówię”. No tak, dobrze to zaobserwowali, w „demokratycznym” i „ludowym” socjalizmie nie ma tego co jest dzisiaj, czyli powszechnego używania jednolitego slangu, wywodzącego się z przedziwnego zjawiska, którym jest zanikanie rozmowy i przejścia tylko i wyłącznie na SMS-y. Doradzam moim, jak sądzę jednorazowym znajomym, by zjechali kolejką. Znowu słyszę argument, że to kosztuje, wyprowadzam więc ich poza stację do początku „zielonej” ścieżki do Kuźnic i przykazuję aby szli ściśle po szlaku, nie dawali się skusić na żadne skróty, bo przy ich butach to może się źle skończyć. Zaczynają schodzić a ja odczuwam coś w rodzaju ulgi, nieco przytłumionej żalem z tego powodu, że dziewczyna była naprawdę bardzo ładna a nogi, cóż z tego, że w klapkach, miała pierwszorzędne.
Dochodziłem właśnie do Suchej Przełęczy, gdy znowu za plecami usłyszałem charakterystyczne klap, klap, klap... Ki czort, następni – pomyślałem. Nie, ci sami, krygując się wielce tłumaczą mi, że przecież zapamiętali, że z Hali Gąsienicowej też można zejść do Kuźnic a tak się im ze mną miło rozmawia, tyle się dowiedzieli itd. itd. Starając się nie okazać znużenia mówię, że tak, oczywiście, tyle, że tamtędy byłoby szybciej a tu już późnawo, może ich ciemność złapać...Widać, że moje nauki coś tam spowodowały bo sami, bez pytania, pokazują, że mają latarkę i to jaką, pewnie jak ten chlebak z czasów I wojny światowej, wielka odrapana pucha z wypukłym szkłem.
Doszliśmy do Murowańca – roześmiałem się, że tu się chyba już nieodwołalnie pożegnamy, no chyba, że chcą się po raz pierwszy przespać w górskim schronisku, pamiętam, że dodałem, że może udałoby mi się ich przemycić i „zawaletować” w takiej największej sali, trumną zwanej – każdej nocy tam było kilku a bywało, że i kilkunastu „waletek” i „waletów”. Nie chcieli a więc – słuchajcie, słuchajcie - odprowadziłem ich prawie do Betlejemki, pokazałem drogę prowadzącą w górę na Królową Rówień, przy której są niebieskie znaki i powiedziałem mniej więcej tak:
- Tą ścieżką za niebieskimi znakami idziecie przez kilka minut pod górę a potem znajdziecie się na takiej wielkiej płaskiej łące, która nazywa się Królowa Rówień, przy jej końcu będzie przełęcz między takimi dwoma kopami, trochę przypominającymi śląskie hałdy. Od przełęczy możecie schodzić dwojako, albo dalej za niebieskimi znakami, czyli przez Boczań, albo za żółtymi, które się tam zaczynają, czyli przez Jaworzynkę. Przez Jaworzynkę jest trochę bliżej ale tam są takie obrzydliwe śliskie wapienne kamienie, nie na wasze buty, idźcie za niebieskimi, trochę dalej ale bezpieczniej. Zrozumieliście!
- Tak – odpowiedzieli prawie chórem.
- No to może kiedyś do zobaczenia na szlaku, cześć!
W tym miejscu kończy się standardowa górska opowiastka, opis zdarzenia, które każdy z nas wielokrotnie „zaliczył”, nic ciekawego, nie warte ani opisania ani przeczytania - iście grecka tragedia z elementami komedii dopiero się zacznie.
Wróciłem do Murowańca, rymłem się jak długi na łóżku zwanym „kanadyjka”, takie były tylko w „trumnie”, poleżałem kilkanaście minut, potem doszedłem do wniosku, że warto by pójść do umywalni, nim bractwo zwali się z gór, może nawet jak będę miał nieprawdopodobne szczęście, to będzie ciepła woda w prysznicu. W umywalni było już kilka osób, takich znanych – nieznanych, mówi im się „cześć” ale nie wie jak mają na imię – oczywiście wszyscy w kolejce do prysznica, w którym, też oczywiście, nie było gorącej wody, gorzej, nie było nawet ciepłej, a mówiąc ściśle była ona lodowata, bardziej lodowata niż w strumieniach – zawsze się zastanawiałem gdzie i po co Murowaniec chłodzi tą wodę. Ale i lodowata woda ma swoje dobre strony, np. skutecznie gasi głupie myśli, np. takie, że gdyby nie było tego zakochanego Edka, to by tą Baśkę warto było „zerwać”, co z tego, że chodzi w klapkach a na Czerwone Wierchy mówi Cztery Kopy. Nogi ma za to fantastyczne, reszta też nienajgorsza, buty można dziewczynie dokupić a znajomość topografii dziewczynie, która ma w górach „opiekuna” jest potrzebna jak dziura w moście. Następnie skonsumowałem kolacyjkę i gdy od niej wstawałem to akurat Jurek R. i Romek M. wrócili ze Staszla na Zadnim Granacie i umówiłem się z nimi, że jak tylko skończą kolację to poszukamy czwartego i siądziemy do brydżyka na zakończenie miłego dnia. Jurek jak zwykle ponarzekał, że w dolnej partii straszna „biblioteka” – on ma chyba obsesję na temat kruchych dróg, niby ich nie lubi a stale na nie chodzi.
Wyszedłem przed schronisko, usiadłem na murku i zapaliłem papierosa – było już mocno szaro – chyba już dochodzą do Kuźnic – pomyślałem – drogi chyba nie zmylili, przecież ona jest nie do zmylenia. Ale czy z takimi może być coś nie do zmylenia -–pomyślałem i natychmiast się głośno roześmiałem.
- Delirka? – rzucił mi jakiś taki „znany – nieznany” – za dużo na słońcu, śmiejesz się sam do siebie?
- Nie, odprowadziłem takich neptków pod Betlejemkę i dokładnie opisałem jak mają iść do Kużnic, chyba nie pobłądzili, czy można tam zabłądzić?
- A, już wiem, taki cudak ze sztuką z fajnymi nogami, widziałem jak z nimi stałeś. Wiesz co, z nią to bym chętnie w jakiś kosówkach zabłądził, niestety to nieaktualne. Ale na Boczaniu , bo tam im chyba kazałeś iść, to na pewno nie zabłądzą.
- Ja też tak sądzę – zakończyłem rozmowę.
Już wkrótce się okaże jak bardzo obydwoje się myliliśmy.
Umiejętność gry w brydża chyba ostatnio zanikła a po namiętnej pasji do tej gry nie zostało ani śladu. Wtedy wręcz nie wypadało nie grać w brydża a powiedzenie w towarzystwie, że się grać nie umie albo nie lubi było czymś znacznie gorszym niż głośne puszczenie bąka. Inna sprawa to faktyczne umiejętności, tu bywało różnie. Brydż królował także w górach, niezastąpiony w czasie niepogody i powszechny w godzinach wieczornych. Takie miejsca jak weranda w schronisku nad Morskim Okiem, jadalnia w Murowańcu czy na Pięciu Stawach wieczorami wyglądały jak kluby brydżowe. Co ciekawe, na Chochołowskiej czy Hali Ornak brydżystów prawie nie było. Tam za to królowało śpiewanie, takie co to teraz nazywają pieśniami biesiadnymi. Na przemian z pieśniami smętno – patriotycznymi - zawsze się znalazła jakaś anielica z długim blond włosem i załzawionymi oczyma skora do „zapiania” – „Przekwitały pęki białych róż, wróć Jasieńku z tej wojenki już, wróć, ucałuj jak za dawnych lat, dam ci za to róży, róży białej kwiat...” Ok., biała róża, pewnie kole, nie skorzystam, moja niechęć do Doliny Chochołowskiej narastała w miarę takich śpiewów i nawet szlachetny profil niezrównanego Bobrowca nic tu nie mógł zmienić. Podobno w Beskidach jeszcze gorzej!
Nasz czwarty do brydża to dyżurny GOPR-owiec (wtedy nie było TOPR), nie byle kto bo sam Krzysztof B. Krzysztof jest brydżystą namiętnym i zawziętym a przy tym, jak to często bywa w takim przypadku, cholernie pechowym, po prostu karta mu nie chodzi. I tak jest przez kilkanaście rozdań ale nagle w kolejnym widzę jak poprawia się na zydlu, widać wreszcie karta mu przyszła i to widać nie byle jaka bo wylicytowują szlemika w bez atu. Niestety jednak aby ten szlemik został zrobiony, Krzysztof, który rozgrywa musi wykonać jeden impas. Impas jednak nie wychodzi i to akurat ja jestem tym, który niweczy jego marzenia. Patrzy teraz na mnie jak na zbrodniarza i w dodatku w chwilę później wołają go do dyżurki. Idzie i wraca po kilku minutach, minę ma taką, że nie daj Boże, patrzy na mnie już po raz drugi jak na mordercę:
- Chodź, mówi do mnie, musimy pogadać!
Gdy już byliśmy pod schroniskiem zaczyna:
- Czyś ty, motyla noga, stary oszalał, parkę głupich szczeniaków wysyłasz do Zakopanego pod wieczór przez Krzyżne!
- Krzysztof – mówię – przecież mnie znasz, wiesz, że nie trzymają się mnie takie numery, o co chodzi (wciąż nie kojarzę zdarzenia z tymi moimi „podopiecznymi”).
- Stary, właśnie dwoje facetów, tu padają nazwiska i to takie, że powinienem natychmiast zapaść się pod ziemią, sprowadzili z Krzyżnego młodą dziewczynę z chłopakiem, spotkali ich tam jak siedzieli prawie po ciemku i płakali. Powiedzieli im, że jakiś facet, który mieszka w Murowańcu tak im kazał iść do Kuźnic, opisali go, ten opis pasuje do Ciebie jak ulał.
Opisałem mu całą sytuację, to, że ich podprowadziłem prawie pod Betlejemkę, wszystko.
- Dobra, wierzę ci, choć nadal nic nie rozumiem, idziemy do dyżurki, musimy to wyjaśnić.
W dyżurce jeden z tych co na samo jego nazwisko powinienem się zapaść pod ziemię, puścił mi wiązkę a ta sierota, ten Edek, od razu powiedział, że to ja jestem przyczyną ich kłopotów. Zapaliłem papierosa aby uspokoić nerwy i mówię:
- Spokojnie Edek, powiedz wszystko po kolei co było dalej po tym jak się pożegnaliśmy tam na górce nad schroniskiem, ale może wpierw zapal – wyciągnąłem papierosy.
- Wróciliśmy pod schronisko bo byliśmy głodni, mieliśmy w chlebaku kanapki ale chcieliśmy kupić herbatę. Jedliśmy na murku przed schroniskiem bo nie było wolnego stolika. Zjedliśmy, wypiliśmy, odniosłem kubki i wtedy zobaczyłem pod schroniskiem żółty znak i przypomniałem sobie, że nam mówiłeś, że żółtym będzie szybciej. No i poszliśmy jednak zamiast schodzić w dół, to cały czas było pod górę i coraz ciemnie, bateria nam się w latarce wypaliła i już zupełnie nie wiedzieliśmy co dalej robić a gdy już weszliśmy na tą przełęcz i spojrzeliśmy w dół to pomyśleliśmy, że już po nas. Całe szczęście, że ci panowie tam przyszli i nas sprowadzili.
- Edek, zlituj się, przecież ja wam kazałem iść niebieskim szlakiem aż do tych małych kopek za tą równią a potem dalej niebieskim albo żółtym gdybyście chcieli krótszą drogą. Ale wam odradzałem, mówiłem, że przy waszych butach niebieski będzie lepszy. W Tatrach jest wiele żółto malowanych szlaków.
- No teraz to już wiem, ale za dużo tego wszystkiego było na jeden dzień, pokręciło mi się wszystko, zresztą Basia od początku mówiła, że coś musi być nie tak i namawiała do powrotu ale ja głupi nie słuchałem. No to przepraszamy i wracamy na dół ale tak jak nam pokazywałeś.
Nigdzie oczywiście nie poszli, kierownik schroniska, pan Ryszard Drągowski, w późniejszych latach Naczelnik Tatrzańskiej Grupy TOPR znalazł dla nich łóżka i mimo zamkniętej kuchni coś do zjedzenia, jak się później dowiedziałem nie policzono im ani grosza. Może to sobie ktoś teraz wyobrazić?
Spotkałem ich rano w jadalni, właśnie wstawali od stołu i szykowali się do wyjścia, poprosiłem aby chwilę poczekali. Wskoczyłem na górę do recepcji i kupiłem mapę Tatr. Całych, polskich i słowackich, na tytułowej stronie napisałem: "Na pamiątkę spotkania; obyście już nigdy do Zakopanego z Murowańca przez Krzyżne nie chodzili”.
Nie poszedłem tego dnia nigdzie w góry, nie miałem ani siły ani ochoty. Krzysztof skończył dyżur i w południe zmienił go pan Tadeusz G-G, wspaniały i czarujący facet. Bardzo go lubiłem, może między innymi i dlatego, że kilka razy solidnie mnie zrugał – było zresztą za co. Nie wiem od kogo wiedział o wszystkim, pewnie od Krzysztofa. Spotkaliśmy się na dole pod schroniskiem, siedliśmy w tej wnęce. To było ulubione miejsce wszystkich ratowników, przesiadywał tam zawsze słynny pan Stanisław Gąsienica z Lasa a i także stary Byrcyn. Dawno już nie żyją a wciąż ich widzę tam przesiadujących i ćmiących papierosa lub fajeczkę tak samo jak wtedy pan Tadeusz ze mną. Po chwili odezwał się:
- No co mój panie „przewodniku” – posłałeś ciapciaków do Zakopanego przez Krzyżne – roześmiał się.
- Dałby pan spokój, panie Tadeuszu, to naprawdę nie moja wina – po krotce opisałem całą historię tu wyżej spisaną.
- Nie masz racji, twoja wina, choć oczywiście ich też, ale mniejsza, i kto jak kto ale ty z twoim doświadczeniem „przewodnickim” powinieneś wiedzieć, co tacy potrafią wymyślić, mało to frajerów na Świnicę z Kasprowego za pieniądze wodziliście – śmiał się teraz jeszcze bardziej.
- To pan wiedział o tym naszym procederze?
- Pewnie, że wiedziałem, ale nic nie mówiłem bo wyście, studenciaki dudków potrzebowaliście a robiliście tą robotę nie gorzej a pewnie sporo lepiej od niejednego starego dziadygi w bordowym sweterku, wspaniałego specjalisty od chodzenia do schroniska na hali Ornak i z powrotem (wtedy jeszcze Morskie Oko nie było w przewodnickiej modzie).
- Ale na czym, panie Tadeuszu, ma polegać moja wina, bo ja jakoś nie kojarzę?
- Na czym? Ano na tym, że gadasz jak papla za dużo. Po jakiego czorta im gadałeś o tej Jaworzynce? Czy to nie wiesz, że jak takim dasz więcej wariantów do wyboru to albo wybiorą najgorszy albo zgoła, tak jak oni, wymyślą coś takiego co normalnym ludziom się w głowie nie mieści. Gdybyś przykazał im iść niebieskim i tylko niebieskim to by poszli i doszli do Kuźnic jak Pan Bóg przykazał.
- To znaczy, pan, panie Tadeuszu, uważa, że nie można powiedzieć więcej, udzielić szerszej informacji...
- Nie – przerwał mi – topograficzne pogaduszki to możesz sobie toczyć z takimi jak ty to znaczy z tymi co tą topografię nieźle znają, nowicjuszom Panie Boże broń bo im tylko mętliku w głowie narobisz (dziś by pewnie to nazwano „szumem informacyjnym”), a jak już tak koniecznie chciałeś krzewić wiedzę, to trzeba było z nimi pójść do Zakopanego i po drodze pytlować o kamyczkach, goryczkach, ptaszkach i robaczkach. Jakby dziewczyna była sama to pewnie byś i poszedł... i nie pieprzył o kamyczkach, goryczkach, ptaszkach i robaczkach.
Zakurzyliśmy kolejnego papieroska i wtedy pan Tadeusz zapytał znienacka:
- Jak sądzisz, wrócą jeszcze w Tatry?
- Nie wiem, chyba nie, za bardzo po tyłku dostali.
- A ja ci mówię, że wrócą. Ty nie znasz takich śląskich twardzieli, dostał w dupę, wyszedł na głupa, skompromitował się przed własną dziewczyną, to teraz będzie chciał się odkuć, pokazać, że on też potrafi, ale teraz już mądrze. Będzie siedział nad tą mapą co im podarowałeś, w dodatku z tą trochę złośliwą dedykacją, kupi przewodnik, nauczy się go na pamięć, kupi co trzeba do ubrania i wróci i będzie porządnym turystą a ona też bo nie będzie miała innego wyjścia bo to jej chłopak. Szkoda, że mnie tu wczoraj nie było bo teraz nie będę miał ich jak poznać.
Zapamiętałem tą rozmowę na całe życie a teraz i Wam przekazuję, radząc się zastanowić – pan Tadeusz na pewno znał Tatry znakomicie a ludzi po nich się włóczących jeszcze lepiej.
Epilog
Minęło jedenaście lub może dwanaście lat, podczas których nigdy nie spotkałem w Tatrach „mojej” śląskiej pary. Może trafiali tam w innym czasie a może też, co było najbardziej prawdopodobne, więcej w nich nie trafili. Tego roku byłem z całą rodziną na kwaterze na Jaszczurówce i trzeba od razu powiedzieć, że z uwagi na wiek dziewczynek nie była to turystyka zbyt ambitna, raczej takie „letniczenie” jak za dawnych czasów pana Chałubińskiego. Któregoś dnia dostałem jednak „dyspensę”, zamiast sandałów założyłem „prawdziwe” buty i wcześnie rano pognałem do Kuźnic s potem na Halę Gąsienicową do Murowańca. Kiedyś, jak przekroczycie już trzydziestkę a raczej jak już będziecie zbliżać się do czterdziestki i siłą faktu a raczej rodzinnych obowiązków i innych priorytetów wasze kontakty z Tatrami staną się rzadsze lub sporadyczne to na pewno, wróciwszy do nich na chwilę doznacie tego uczucia, że będąc przecież w miejscu doskonale znanym czujecie się w nim obco i jakby nie na swoim miejscu. Tak i mnie się wtedy wydało – byłem już tu obcy a kręcący się po sali młodzi ludzie płci obojga nie byli już tym „znanymi – nieznanymi”, takimi co to im się mówi „cześć” choć się nie zna ich imienia. Krótko mówiąc, poczułem się tu obcym, nieledwie intruzem. Co dziwne, niczego takiego nie doświadczałem na Słowacji, może dlatego, że tam zawsze było się gościem a nie jak tutaj u siebie.
Kupiłem w kasie kawę, odstałem swoje w kolejce do okienka i w końcu zasiadłem przy stoliku. Lata przyzwyczajeń spowodowały, że bez porannej kawy, gdzieś tak koło ósmej, nie nadawałem się do niczego. Piłem tą kawę i gapiłem się po sali w cichej nadziei, że może trafi się ktoś znajomy ale nic – sami obcy ludzi. W pewnej chwili drzwi wejściowe się otworzyły i weszła para jeszcze dość młodych ludzi. Nie uwierzycie, to byli oni, Basia i Edek, ci sami a zarazem nie ci sami. Dlaczego nie ci sami? Bo znakomicie jak na tamte czasy turystycznie ubrani, buty jak trzeba, plecaki też, takie niewielkie, „szturmowe” akurat takie jak potrzebne na jednodniowy wypad. No i śladu nie zostało po tych gapiowatych minach, które mieli wtedy.
Poznali mnie od razu i bez wahania podeszli. Edek poszedł po kawy, w Zakopanem rano ich nie mieli gdzie wypić a ja zostałem z Basią. Wiele w ich życiu zaszło – oczywiście byli już sporo lat po ślubie ale to nie była jedyna zmiana. Obydwoje bowiem skończyli zaocznie studia, ona ekonomię, on hutnictwo, ona była Główną Księgową w firmie, w której pracowała jako ekspedientka a on kierownikiem wydziału w hucie, tym samym, w którym był pomocnikiem pomocnika operatora walcarki. Mają jedno dziecko, które jest teraz z babcią na Krzeptówkach a w Tatry jeżdżą co roku choć na kilka dni, dziś jest ostatni dzień, jutro muszą wracać i postanowili pójść na Orlą Perć. Zapytałem się czy mogę z nimi, odpowiedzieli, że oczywiście tak. Trzeba tylko było ustalić, czy na całą czy kawałek. Edek otworzył plecak i wyjął mapę – na jej stronie okładkowej widniał napis - "Na pamiątkę spotkania; obyście już nigdy do Zakopanego z Murowańca przez Krzyżne nie chodzili”. Wyświechtana była okrutnie, widać często była w użyciu.
Zrobiliśmy tą Orlą Perć, caluśką, od Zawratu po Krzyżne a potem jeszcze piechotą do Zakopanego do Ronda. Na parkingu wsiedliśmy do swoich aut... Przez kilka lat przychodziły od nich pocztówki na Nowy Rok. W górach ich już nigdy nie spotkałem, tak samo jak wielu innych osób w nich poznanych. Znacie to zresztą, a jeśli nie, to prędzej czy później poznacie.
Lata mijają, Tatry coraz bardziej powlekają się siną lub burą mgłą zapomnienia, szczyty już nie dla mnie a i doliny niedługo czeka to samo. Zaciera się pamięć przebytych dróg i topografii, pozostają tylko wspomnienia, ludzi i zdarzeń, czasami niezwykłych, czasami banalnych. Większość moich znajomych z gór już po drugiej stronie grani – Krzysztof B. zmarł po obrażeniach w wypadku alpejskim, pan Tadeusz G.G w własnej chałupie po długim i pracowitym życiu, Jurek R. żyje, widziałem go niedawno w TVP, o Romku M. nic nie wiem, nie żyją też obaj ci panowie co Basię i Edka sprowadzili z Krzyżnego, pan Ryszard Drągowski kuśtyka po zakopiańskich uliczkach, zerkając pewnie na Tatry, mnie już też coraz bliżej do gór niebieskich niż ziemskich. Wspomnienia, wspomnienia, wspomnienia, ich wielu, jak najwięcej, życzę Wam Młodym, bo i one też kiedyś Wam tylko pozostaną.
|