Parafrazując tytuł znanego filmu z A. Hapburn i G. Peckiem z kilkumiesięcznym opóźnieniem wreszcie wziąłem się do napisania zaległej relacji z tegorocznych wakacji. Rok temu sierpień nie rozpieszczał pod względem pogody, ale przekornie urlop ponownie wziąłem w tym miesiącu. Plany były różne. Prym wiodły Bałkany: Rumunia z Fogaraszami i Morzem Czarnym oraz Bułgaria z Riłą i ponownie Morzem Czarnym. No niestety, albo „stety”, na odwiedzenie tych rejonów przyjdzie mi jeszcze trochę poczekać. A gdzie spędzaliśmy tegoroczny urlop ? Jak tytuł wskazuje u naszych południowych sąsiadów, w kraju, który od lat cieszy się moją ogromną sympatią. Tam życie toczy się wolniej, a ludzie spokojniejsi i bardziej wyciszeni niż u nas. Ponieważ Słowację znam już dość dobrze, tym razem zaplanowaliśmy (z moją dziewczyną Patrycją) zwiedzenie jej południowych obszarów, choć i parę dni na pobyt w kultowych miejscach na północy musiało się znaleźć.
Wyruszyliśmy z Krakowa w poniedziałek 13-go sierpnia. Na szczęście dzień nie okazał się pechowy, no może poza padającym mocno deszczem (po raz pierwszy od kilkunastu dni), co trochę uprzykrzało podróż. Ale ruch na Zakopiance był niewielki, wiec sprawnie dotarliśmy do Nowego Targu, stamtąd pojechaliśmy na przejście graniczne w Jurgowie (zdecydowanie lepiej tam przekraczać granicę niż w Łysej Polanie). Po przejechaniu granicy zaraz jesteśmy w miejscowości Podspady, następnie w Zdiarze, Tatrzańskiej Łomnicy i Starym Smokowcu. Kierujemy się na Poprad, a następnie do miasta które wybraliśmy na naszą pierwszą bazę wypadową czyli do Rożnavy. Mijając po drodze malownicze obrzeża Słowackiego Raju i wspaniałe widoki na Stolickie i Wołowskie Wierchy ok. godz. 16 wreszcie dotarliśmy do celu podróży. Okazało się, że znalezienie tam noclegów nie jest wcale tak proste jak w Novej Lesnej czy Hrabusicach, gdzie kwatery na wynajem są w co drugim domu. Ale w końcu się udało. Przed godziną 18 po stromych schodkach wnosiliśmy już nasze bagaże do pewnego domu położonego w centrum Rożnavy. Teraz pozostawało już tylko najprzyjemniejsze – zgłębianie tajników parku narodowego Słowacki Kras – położonego na granicy Słowacji i Węgier. Cena kwatery przyzwoita (230 koron) a warunki bardzo dobre. W pokoju telewizor z pełnym pakietem Digi TV, w skład którego wchodzi kanał Galaxie Sport, co w obliczu zbliżających się meczów kwalifikacyjnych LM było naprawdę dobrą wiadomością (niekoniecznie dla Patrycji)
. Ceny artykułów spożywczych w Rożnavie bardzo mile nas zaskoczyły. Jest prawie o połowę taniej jak na północy Słowacji w rejonach podtatrzańskich. Dla przykładu wyprażany syr z tatarską omaćką i hranolkami kosztował niecałe 70 koron, do tego piwo 20 koron, więc żyć a nie umierać. Czerpaliśmy więc garściami. Słowacki Kras jest obszarem dość specyficznym. Góry wchodzące w skład tego parku narodowego są niewysokie (niewiele przekraczają 1000 m n.p.m.) i dość mocno rozproszone na sporym obszarze. Nie ma takiej kumulacji wzniesień jak np. w Małej Fatrze czy w Słowackim Raju. Góry te są idealne dla ludzi lubiących ciszę i spokój na szlakach. Można iść przez cały dzień prawie w dziewiczym terenie i nie spotkać po drodze żywej duszy. Naprawdę czuje się tam bliskość z przyrodą. Kolejną ogromną atrakcją Słowackiego Krasu są jaskinie, których jest tam mnóstwo, a zwiedzanie niektórych z nich odbiega znacząco od typowego masowego „grotołażenia”. Dla przykładu w jaskini Domica część trasy turystycznej pokonuje się przy pomocy łódek, płynąc po podziemnym jeziorku, a zwiedzanie Krasnohorskiej Jaskini przypomina szlak wiodący przez rokliny Słowackiego Raju, z tym, ze jest on poprowadzony pod ziemią. Ale dość teorii.
Dzień I:
Tego dnia odwiedziliśmy jeden z najbardziej znanych obszarów Słowackiego Krasu tj. Zadielską Kotlinę oraz weszliśmy na Jeleni Wierch. Podjechaliśmy samochodem do miejscowości Zadiel (jakieś 30 km od Rożnawy). Parking kosztował 20 koron
(i jak tu nie kochać Słowacji). Trasa początkowo przypominała Dolinę Prosiecką,
a potem prowadziła przez niesamowite polany, na których aż roiło się od kań...
Oto parę fotek z tego szlaku:
To Jeleni Wierch
a to kanie, których nie omieszkałem po drodze trochę nazbierać
Do bazy wróciliśmy po 21. Jeleni okazał się bardzo czasochłonny. Wręczyłem naszej gospodyni (emerytowanej nauczycielce) 2 reklamówki kań w nadziei, że coś z tym zrobi i nie zawiodłem się. „O ! jedle bedle !” - wykrzyknęła i obiecała przyrządzić na drugi dzień czubajki w panierce. Trzeba przyznać, że obietnicy dotrzymała.
Dzień II
Po górskiej wycieczce postanowiliśmy odwiedzić jakąś jaskinię. Wybór padł na Domicę, leżącą praktycznie na granicy z Węgrami. Kusiły zwłaszcza te łódeczki. Niestety spotkało nas spore rozczarowanie. Okazało się, że ze względu na niski poziom wody w podziemnym jeziorku pływanie łódkami jest nierealne
. Nie ma łódek – nie ma i nas. Przejechaliśmy węgierską granicę w miejscowości Aggteltek i udaliśmy się do miejsca oznaczonego na mapie jako starożytne ruiny. Szczerze powiedziawszy spodziewaliśmy się czegoś więcej po tym obiekcie. Trochę walących się murów na górce. Znacznie ciekawsze były jaszczurki, których po drodze widzieliśmy mnóstwo.
Po powrocie czekały już na nas smażone „jedle bedle”:). Nasza gospodyni stanęła na wysokości zadania. Niestety tak się najadłem, że mecz Sparty Praga z Arsenalem oglądałem z okrutnym bólem brzucha, którego nie koiły nawet kolejne wypijane piwa i wspaniała gra Fabregasa w barwach Arsenalu. Niemniej jednak mecz był całkiem ciekawy, a wynik zadowalający.
Dzień III
Po niewypale związanym z Jaskinią Domica postanowiliśmy odwiedzić Jaskinię Krasnohorską. Tym razem okazał się to strzał w dziesiątkę. Zwiedzanie tej jaskini jest bardzo oryginalne. Właściwie jest to szlak turystyczny poprowadzony pod ziemią. Szlak ten ma liczne sztuczne zabezpieczenia: drabinki, łańcuchy oraz „gwóźdź programu” – lina rozpięta nad podziemnym jeziorkiem, którą się pokonuje trzymając się liny zawieszonej powyżej. Do jaskini wchodzi się z przewodnikiem. Grupa nie może liczyć więcej niż dziewięć osób. Przed wejściem dostaje się kombinezon i kask z czołówką i trzeba przyznać, że to wyposażenie jest absolutnie niezbędne.
W niektórych miejscach trzeba się przeciskać miedzy skałami, a miejsca jest naprawdę mało. Dlatego też przewodnik nie zabiera osób o pełniejszych kształtach
. Mi jeszcze w tym roku się udało. Jednak pora zacząć cos z sobą robić, bo w niektórych miejscach z trudem się przecisnąłem miedzy skałami
.
Oto dokumentacja fotograficzna z tej jaskini. Zdjęcia można było robić za free, ale wstęp do jaskini nie był tani (300 SKK).
Po wspaniałych przeżyciach w jaskini pora była ochłonąć (ja piwo, Patrycja kofola). Dzień był upalny wiec smakowało jak nigdy, a może jak zawsze
.
Sam już nie wiem, ale dobrze w każdym razie.
Tego dnia przewidzieliśmy dla siebie jeszcze jedną wielką atrakcję – mianowicie zwiedzanie przepięknego zamku Krasna Horka. Tym razem w środku nie robiłem zdjęć, więc zamieszczam fotki zamku tylko od zewnątrz.
Na pewno zamek warto obejrzeć w środku jak już tam będziecie. Nie kosztuje to wiele bo 100 SKK, a jest naprawdę mnóstwo do zobaczenia. Zwłaszcza krypty w podziemiach robią wrażenie.
Dzień IV
Tym razem postanowiliśmy zwiedzić Ochtińską Jaskinię Aragonitową. Ponoć tylko 2 tego typu jaskinie są na świecie. Druga znajduje się w... Meksyku, więc warto skorzystać z możliwości zwiedzenia Ochtińskiej. Zdjęć w środku nie robiłem z uwagi na koszta – jeśli dobrze pamiętam to 300 SKK. Rzeczywiście utwory w tej jaskini tworzą niesamowite bajkowe formy przypominające kwiaty i koralowce. Chwilami ma się wrażenie, że trafiło się do zupełnie innego świata. Jest to jaskinia zgoła odmienna od Krasnohorskiej. Ochtińską zwiedzają po prostu tłumy i niestety na każdym kroku widać komercję.
Wracając do Rożnawy postanowiliśmy zobaczyć inną atrakcję Słowackiego Krasu tzw. Silicką Ladnicę. Wcześniej zatrzymaliśmy się jednak w małym miasteczku o nazwie Plesiviec, w którym jak się okazało jedyną atrakcją było:
oraz nawiedzony gość demonstrujący z częstotliwością - co kilka minut swoją pociętą (chyba żyletką) rękę – na zmianę odwiązując i zakładając bandaż. W takich warunkach nawet schłodzony Złoty Bażant po zaledwie 17 SKK nie smakował najlepiej. Zatem ruszyliśmy z powrotem w kierunku Rożniawy, odbijając po drodze na miejscowość Silica. Droga przez kilka kilometrów wiodła ostro pod górę i przejeżdżaliśmy przez niezliczoną ilość serpentyn. W upalny dzień trzeba tam uważać by samochodu nie „zagotować”. Od drogi do Silickiej Ladnicy idzie się żółtym szlakiem turystycznym przez jakieś 15 – 20 minut. A czym jest Silicka Ladnica ?
To taka ogromna jama w ziemi, w której zawsze znajduje się lód (stąd też pochodzi jej nazwa). Zjawisko o tyle niesamowite, że można tam pójść w środku sierpnia, kiedy płaty śniegu i lodu w wyższych partiach Tatr stanowią rzadkość, a tam na wysokości ok. 500 m n.p.m. ta enklawa lodu jest zawsze pewna. Zdjęcia z uwagi na kiepskie oświetlenie i klimaty bliskie jaskini nie wyszły mi za specjalnie, ale pokażę co mam:
Dzień V
Po kilku miło spędzonych dniach w Słowackim Krasie przy pięknej pogodzie zgodnie z planem postanowiliśmy udać się na północ Słowacji w dobrze znane nam rejony tego pięknego kraju. Rano zatem pakujemy się i ruszamy drogą w stronę Popradu. Po drodze jeszcze zatrzymujemy się w Beltiarze, gdzie można zwiedzić zabytkowy dwór. Jednak postanowiliśmy, że zobaczymy go już przy następnej okazji. Kolejny postój robimy sobie w Dedinkach na południowych obrzeżach Słowackiego Raju.
Z punktu widokowego wspaniała panoramka na Stolickie i Wołowskie Wierchy.
Starałem się skleić powyższe fotki w panoramkę. Mam nadzieję, że jako tako mi to wyszło.
A to już kilka fotek znad jeziorka w Dedinkach, zlokalizowanego na południowych obrzeżach Słowackiego Raju.
Już po południu dotarliśmy do Popradu. Tam szybkie zakupy w markecie i ruszamy w stronę Podbanskiego, gdzie zaplanowaliśmy kolejną bazę wypadową. Im bliżej jesteśmy Tatr tym pogoda gorsza. W rejonie Tatrzańskiej Strby i Strbskiego Plesa gór w ogóle nie widać. Czasu coraz mniej a żadnej rezerwacji tradycyjnie nie mamy. Podbanskie jak się okazało to głównie 2 tablice określające początek i koniec tej miejscowości. Domki są tu gdzieś pochowane w lesie, trudno liczyć na łatwe znalezienie noclegu. Jedyna boczna droga doprowadziła nas do hotelu Permon, gdzie jednak nie mamy zamiaru się zatrzymać z przyczyn oczywistych. Pojechaliśmy zatem dalej w stronę Liptowskiego Mikulasa i po wielu perturbacjach, już po ciemku zaczepiliśmy się na 3 noclegi w Pribylinie. Warunki niezbyt rewelacyjne, ale zważywszy na to, że była to wakacyjna sobota, zapadł wieczór i siąpił deszcz, dalsze szukanie kwatery byłoby szaleństwem. Zwłaszcza, że przecież większość czasu zamierzaliśmy spędzać w górach a nie w pokoju.
Kobieta za to oferowała nam jadło i napitek w rozsądnych cenach, więc nie było najgorzej.
Dzień VI
Budzik zadzwonił przed godziną 7. Podszedłem do okna i od razu nowe siły we mnie wstąpiły. Po sobotnich mgłach i chmurach pozostało tylko wspomnienie. Zapowiadał się słoneczny i ciepły dzień. Szybkie śniadanie i wyruszamy. A no i najważniejsze – cel wyprawy. Oczywiście nie mogło być inaczej: Raczkowa Czuba (Jakubina) przez Otargańce. Szlak ten przechodziłem już kilka lat temu, ale niestety w fatalnych warunkach: gęsta mgła, deszcz ze śniegiem, szron, więc wiele nie udało mi się wtedy zobaczyć, poza stadkiem kozic. Tym większa była tym razem moja motywacja. Podjechaliśmy samochodem do ujścia doliny Raczkowej. Można tam zaparkować zupełnie za darmo przy drodze i około godz. 9 byliśmy już na szlaku. Pogoda piękna, a ludzi jak zawsze w tym rejonie Tatr mało (mimo, że była to wakacyjna niedziela).
W tym miejscu zaczyna się zabawa. Kto wchodził na Otargańce zielonym szlakiem od ujścia Raczkowej Doliny wie, że pierwszy godzinny odcinek przez las daje wycisk – zwłaszcza przy upalnej pogodzie. Szlak prowadzi cały czas stromymi zakosami w górę a widoki żadne - poza przeróżnymi pniami drzew. Ale warto się pomęczyć bo widoki z graniowego odcinka szlaku wynagradzają z nawiązką cały trud.
I wreszcie wychodzimy z lasu. Za plecami zostają nam Niskie Tatry...
A przed nami już tylko fantastyczne widoki na otaczające szczyty i doliny...
Oto kilka zdjęć samego szlaku na Raczkową Czubę przez Otargańce (z przodu, z boku, z tyłu).
Po drodze po prawej wspaniały widok na Bystrą i Starorobociański.
Niżną Bystrą i Krivań
Po lewej na Baraniec...
Łopatę i Wołowiec
i majestatyczną Grań Rohaczy
A to panoramka z drogi na Raczkową Czubę. Patrząc kolejno od prawej: Niżna Bystra, Kończysty Wierch, Raczkowa Czuba, Jarząbczy Wierch, Łopata, Wołowiec, Ostry Rohacz, Rohacz Płaczliwy, Trzy Kopy i Hruba Kopa, Banówka i Pachoł. Jak coś pomyliłem to mnie poprawcie.
No szczycie byliśmy dopiero po 15, ale trzeba przyznać, że zupełnie się nie spieszyliśmy. Obowiązkowa sesja zdjęciowa z najwyższego punktu naszej wyprawy.
W dole wreszcie zobaczyłem Raczkowe Plesa, których nie udało mi się dostrzec kilka lat wcześniej z uwagi na gęstą mgłę – mimo, że przechodziłem kilkanaście metrów obok nich.
Wracaliśmy przez Dolinę Jamnicką, przechodząc wcześniej przez graniczny Jarząbczy Wierch. Zejście cały czas po piargach zabrało mnóstwo energii, czasu i nerwów. Szlak po prostu ruchomy, trzeba było uważać na każdy kamień. Wyglądało to mniej więcej tak:
Dalej już bez żadnych trudności, ale trzeba było zdecydowanie przyspieszyć by przed zmrokiem dotrzeć do samochodu. Ostatni rzut oka na Rohacze, których grań robi stąd duże wrażenie. Ale często z dołu wygląda to gorzej. Wszak na Ostrym zdarzyło mi się być kilka lat temu.
Jeszcze na koniec możemy podziwiać Otargańce z Doliny Jamnickiej. Pogoda wciąż wspaniała. Suma szczęścia jak zawsze wyszła na zero. Raz miałem fatalną pogodę na Otargańcach, dziś wyśmienitą. Odwrotnie było na Koprowskim Szczycie, ale o tym w dalszym ciągu relacji.
W półmroku dotarliśmy do samochodu. Obiad zaserwowany przez gospodynią okazał się idealną sprawą. Wieczorem zacząłem sprawdzać już pogodę (słowackie -pocasie) na słowackiej telegazecie. Okazało się, że w poniedziałek ma być ok., a we wtorek aura ma się popsuć. Kolejnym moim celem była Gładka Przełęcz. Wstępnie myślałem, że pójdę tam we wtorek, ale w związku z prognozowaną nienajlepszą pogodą zdecydowałem się na poniedziałek. Tym razem Patrycja postanowiła sobie zafundować odnowę biologiczną po Otargańcach w Liptowskim Mikulaszu, więc szykował się samotny tour na Gładką Przełęcz.
ciąg dalszy nastąpi...
Z pozdrowieniami
Wojtek (Carcass)